Rozdział 31

48 4 0
                                    

Ogarnęłam wzrokiem przednią fasadę zamku Chelema, prezentującą się przepięknie w zimowym, leśnym otoczeniu. Niektóre szyby na wyższych piętrach były zamarznięte, a na gzymsach okien i dachach wież lśnił w mroku biały puch. Westchnęłam po raz ostatni, wdychając kojące zapachy puszczy i skierowałam się do schodów wejściowych. Drogę przez podjazd oświetlał mi wiszący na nocnym, niezasłoniętym chmurami niebie księżyc, zbliżający się do nowiu.

Dwójka ubranych ciepło strażników, która dopiero teraz zaczęła swoją zmianę, pokłoniła się mi i uchyliła ciężkie wrota. Weszłam do środka, kiwając im w milczeniu głową i od razu zaczęłam rozpinać płaszcz. Szybko uporałam się z guzikami i kryjącymi się pod nimi suwakiem, po czym dostrzegłam na korytarzu krzątającą się Miriam, która sprawnie wycierała ramy wiszących w przedsionku obrazów.

Praktycznie nie zatrzymałam oczu na żadnej z twarzy dawnych Królów bądź Królowych i zsunęłam ze swoich ramion okrycie. Służąca, gdy tylko zorientowała się, że przyglądałam się jej pracy, zeskoczyła z drabiny i uśmiechnęła się do mnie, kłaniając się. Zdjęła ze swoich dłoni rękawiczki do sprzątania i kilkunastoma krokami pokonała dzielącą nas odległość.

– Witam, Królowo. Mam nadzieję, że urlop się udał – odezwała się cichym głosem, obserwując jak jednym ruchem poprawiałam zmierzwione przez kaptur włosy. – Mogę coś dla Pani zrobić?

– Zanieś go do mojej szafy – poleciłam, podając jej płaszcz, który uważnie obejrzała w poszukiwaniu uszkodzeń kub zabrudzeń.

– Wypadałoby go wyprać – zasugerowała po oględzinach, a ja sama wyłapałam na czarnym materiale ślady błota.

– W takim razie zajmij się tym – stwierdziłam głosem, w którym mimowolnie dało się wychwycić zmęczenie. – Może jednak najpierw dokończ czyszczenie ram. Nie potrzebuję tego płaszcza na teraz.

– Przed siódmą rano go Pani oddam – zapewniła i oddaliła się w stronę Skrzydła Służby, aby później wrócić do swojej roboty.

Do dziewiątej raczej będę w zamku, pomyślałam, odruchowo przypominając sobie swój grafik i niespiesznie udałam się w stronę klatki schodowej. Schowałam dłonie w kieszeniach szaty, gładząc palcami srebrną obudowę mojego telefonu. Większość Rady o tej godzinie miała już wolne od spotkań i papierologii. Najprawdopodobniej jedynie Senom jako nocny marek był w środku swojego dnia pracy. Nie miałam humoru na zajęcie się własną robotą, ale wypadało to zrobić.

Postanowiłam przejść się po gabinetach radnych, aby odebrać od nich dokumenty pozostawione specjalnie na bokach blatów. Liczyłam w sumie na to, że ich samych tam nie zastanę i spędzę resztę wieczoru w wyłącznie swoim towarzystwie. Musiałam jeszcze tę chwilę odpocząć od obecności ludzi, których tak dobrze znałam. A przynajmniej po czterdziestu tysiącach lat tak mi się zdawało.

Mimo tego, że reszta urlopu minęła mi w naprawdę spokojny sposób, wypełniony jedynie dziką, wilczą rutyną, to nie potrafiłam ujarzmić moich myśli i pozbyć się nabytych wątpliwości. Świadomość, że to słowa Sarkana tak namieszały w moim rozumowaniu, zwiększyła moją nienawiść do Najwyższego Boga, ale jeszcze bardziej pogorszyła moje samopoczucie. Byłam słaba, skoro dałam się tak podejść. Byłam słaba, skoro zdarzało mi się żałować oddania Boskich Praw. Byłam słaba...

Po pomieszczeniach rozchodziły się jedynie odgłosy moich kroków, które jak grzmoty przerywały trwającą wszędzie ciszę. Z oczami wpatrzonymi w czerwony dywan pod butami pokonałam ostatni dystans dzielący mnie od Skrzydła Radnych i zapukałam w drzwi gabinetu Roxett. Nikt nie odpowiedział, więc nacisnęłam klamkę, zwalniając zamek i wślizgnęłam się do pogrążonego w mroku pokoju. Dzięki świetle z korytarza, zobaczyłam, że na biurku trwał porządek i nie leżały na nim żadne papiery ani teczki.

WolfKnight | Krew bogówOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz