27. Jakby jutra miało nie być.

245 7 116
                                    

— Matka czeka na dole, dostała wypis. — Usłyszałam przytłumiony, damski głos. — Chodź, bo jedziemy jeszcze do dziadka.

Usłyszałam odgłos wody lecącej z kranu, który odkręciła jedna z dziewczyn, przebywających w łazience.

Szpitalnej łazience.

W żadnym wypadku mi to nie przeszkadzało. Chyba znalazłam swoje miejsce na ziemi, a były tego dwa powody: nikt nie pomyślałby, żeby mnie tu szukać, a przez większość czasu nie było tu żadnych ludzi. Normalnie raj na ziemi.

Siedziałam w tym miejscu już od jakichś dziesięciu minut, wpatrując się beznamiętnym wzrokiem w powłokę plastikowych drzwi kabiny ubikacyjnej. Gdyby nie chłód ściany, o którą się opierałam, bez wahania mogłabym stwierdzić, że to jedynie sen.

Koszmar.

Przyjechałam tu autobusem, od razu po tej nieszczęsnej rozmowie. O ile można było to nazwać jedynie rozmową. Ace nie był zadowolony, że postanowiłam go odwiedzić, ale jego wściekłość brała się też trochę z tego, że Prezes mógł to zaplanować. Cofam moje słowa – on z pewnością to zaplanował.

Takie miejsce, jak to, w którym się znajdowałam pozwalało mi na pogrążenie się w rozmyślaniach, więc kiedy obie dziewczyny rozmawiające przy umywalkach wyszły z pomieszczenia, odetchnęłam z ulgą, napawając się błogą ciszą.

Ale cisza ta była także destrukcyjna. Niszczyła mnie od środka.

— Miałem cię zabić, Rosalie. Od początku chodziło tylko o to.

Zabić. Pozbawić życia. Zamordować. Zlikwidować.

Nagle mój umysł znalazł tysiąc różnych synonimów dla tego słowa.

Co zrobiłam? Wybuchłam niepohamowanym śmiechem. Był to śmiech żałosny, nerwowy i odrobinę niezręczny. Moyer wyprostował się i teraz już w zupełności przypominał tego człowieka, którego poznałam, gdy włamał się do mojego pokoju przez balkon.

Pusty wzrok. Pewna siebie postawa. Bezlitosna obojętność.

— Sądzisz, że żartowałbym sobie z czegoś takiego? Masz mnie za idiotę czy szaleńca?

Niestety nie był ani idiotą, ani szaleńcem, a jedynie zniszczonym obrazem, porzuconym gdzieś w kąt. Obrazem, który ktoś zamalował czarną farbą, pozostawiając po sobie jedynie otchłań, która niejednego potrafiła pochłonąć. Bez drogi powrotnej.

— Czy kiedykolwiek słyszałaś, żebym żartował?

Nie umiałam przypomnieć sobie żadnej takiej sytuacji.

— To nie zmienia faktu, że z logicznego punktu widzenia twoje działania nie mają sensu. Po co chciałeś zdobywać moje zaufanie? Przecież wystarczyło, że zaciągnąłbyś mnie gdzieś i poderżnął gardło. Zero świadków, zero podejrzeń — prychnęłam kpiąco, odwracając od niego wzrok. — Uważałeś to za zabawę? Chciałeś rozsądzać, kto ma przeżyć, a kto nie i jakimś cudem ulitowałeś się akurat nade mną? Jak ja mam ci w to uwierzyć!? Przecież to jest co najmniej nieprawdopodobne!

Przeniosłam wzrok na jego twarz i wzdrygnęłam się, gdy zauważyłam, że podszedł na tyle blisko, że mogłam dostrzec jak granat w jego oczach przechodzi niemal w czerń na obrzeżach tęczówek.

— Pamiętasz, kiedy pierwszy raz zabrałem cię na most? — zapytał, ale nie odpowiedziałam zbyt zszokowana jego słowami. — Nie chciałem stamtąd skoczyć. Miałem cię z niego zepchnąć, ale uznałem, że to miejsce jest dla mnie zbyt ważne, by w ten sposób je niszczyć. Za każdym razem próbowałem wykonać zlecenie, ale nie potrafiłem tego zrobić — przyznał z powagą wymalowaną na twarzy. — Składzik? Pamiętasz? Miałem wtedy przy sobie broń. Gdyby mi nie wypadła, nawet bym jej nie wyciągnął. Bo byłem zbyt słaby, by kogokolwiek zabić. W przeciwieństwie do Prezesa nie jestem aż tak bezwzględny i okrutny, żeby wymierzać sprawiedliwość. Choć podeptane i zszargane, mam jeszcze jakieś resztki godności i nadal jestem człowiekiem. A ludzie popełniają błędy.

The dark prince ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz