Nie wiem, czy zdajecie sobie sprawę, ale czasami zdarza się tak, że pomimo planu, który autor sobie stworzy, w jego głowie pojawia się scena, której za nic w świecie nie jest w stanie wyrzucić. U mnie tak się stało w przypadku tego epilogu. Musiałam go spisać w takiej postaci, w jakiej go tutaj przedstawię. I przyznam szczerze, że bardzo długo podtrzymywałam zdanie, że tę historię zakończę właśnie w ten sposób. To, że postanowiłam to zmienić, zawdzięczacie pewnym czynnikom, o których wspomnę przy jutrzejszej wersji - już tej, która zostaje właściwą i niezmienną. A teraz zapraszam do czytania.
Jo
Epilog
Mike
Spoglądałem przed siebie, obserwując małego chłopca o ciemnej, bujnej czuprynie, biegającego po całym ogrodzie i wyrzucającego z siebie pokłady nieposkromionej energii. Uśmiechał się tak, jakby nie istniało nic ważniejszego od tej zabawy. I zapewne według Thomasa tak było. Według mnie również, ponieważ mogłem przyglądać mu się godzinami, a i tak się nie nudziłem. Bo jak mógłbym się znudzić obserwowaniem swojego sześcioletniego synka, który dzisiaj obchodził urodziny?
Tom zaraził ochotą na bieganie pozostałe dzieciaki, którego przybyły do naszego domu, aby dumnie celebrować święto ich małego przyjaciela. Dzień, który pamiętałem jak dzisiaj.
Długo debatowałem z Karen na temat posiadania dziecka. Moja żona przez pierwszy rok po przeszczepie musiała bardzo uważać na siebie i często podróżowała do Cleveland na badania kontrolne. Jednak po tym, najgorszym dla niej okresie, zaczęła powoli przebąkiwać o chęci posiadania potomstwa. Najpierw usiłowałem jej to wyperswadować, bo obawiałem się o stan Karen. Nie zniósłbym, gdyby coś jej się stało. Stopniowo przekonywała mnie do tego pomysłu, nawet zaangażowała w to Marka – swojego doktora z Cleveland, a mojego znajomego. Mark wytłumaczył, że stan mojej żony pozwalał na zajście w ciążę, gdyż nie działo się nic niepokojącego. Wszelkie badania przechodziła pomyślnie, a gdyby się udało i Karen zaszłaby w ciąże i tak znalazłaby pod stałą kontrolą wielu lekarzy. W końcu uległem i po dwóch latach od operacji rozpoczęliśmy starania o potomka.
Ciąża Karen była dla mnie jednocześnie najlepszym i najgorszym okresem w całym moim życiu. Z jednej strony obawiałem się o jej zdrowie, a z drugiej obserwowałem, jak powoli rosła i dziecko przeistaczało się w realny byt. Do dzisiaj miałem w pamięci chwilę, w której pierwszy raz poczułem kopnięcie naszego synka. To było coś niesamowitego. Nawet uroniłem kilka łez ze szczęścia, co małżonka skwitowała śmiechem. Uważała, że zrobiłem się strasznie uczuciowy, i mówiła prawdę. To ona i dziecko mnie zmieniły. Byli dla mnie najważniejsi na świecie i nic nie mogło tego zmienić.
Macierzyństwo sprawiło, że Karen stała się jeszcze piękniejsza. Kiedy pierwszy raz wzięła w ramiona małego Thomasa – który to dostał imię po swoim dziadku – na jej twarzy odmalowała się bezwzględna miłość. Tamtego dnia zrozumiałem, że podjęliśmy najlepszą decyzję, jaką mogliśmy podjąć. Thomas był naszym małym cudem, o który opłaciło się walczyć. A Karen po raz kolejny uczyniła mnie najszczęśliwszym facetem na świecie.
- Tato, tato! – Krzyk wybudził mnie z zamyślenia.
Spojrzałem w ogród. Tom szczerzył się do mnie, a ja już po samym uśmiechu poznałem, że coś spsocił. Wstałem z krzesła i ruszyłem w jego stronę, aby zobaczyć, co tym razem zmajstrował.
- Tom, o co chodzi? – spytałem łagodnym tonem.
Nigdy nie krzyknąłem na małego, nie mógłbym. Był moim wszystkim, a ja uważałem, że karcenie dziecka wrzaskami czy nawet delikatnym klapsem, było karygodne. Zresztą jak miałbym podnieść głos, kiedy patrzył na mnie tymi samymi oczami, które odziedziczył po swojej matce?
CZYTASZ
Jesteś wszystkim, czego potrzebuję (ZAKOŃCZONE)
Roman d'amourMówią, że przyjaźń damsko-męska nie istnieje. Ale czy na pewno? Karen Walker - roztrzepana, uwielbiająca bujać w obłokach kobieta, która wydaje się być chodzącym przeciwieństwem dla twardo stąpającego po ziemi Mike'a Bennetta. Od pierwszej chwili ws...