Tom IV, Rozdział 9. Ostatnia droga.

662 75 82
                                    

Wybaczcie, że rozdział z takim opóźnieniem, ale miałam wyłączony z życia palec i choćbym stanęła na rzęsach, nie mogłam zbytnio pisać x'D 

꧁꧂

11 kwietnia, 1963 rok

Tego dnia niebo nad Los Angeles przysłaniały gęste kłęby stalowych chmur. Cmentarne kruki przysiadały na gałęziach drzew i swoimi dzikimi oczami wpatrywały się w liczne zgromadzenie odziane w czerń. Raptem zawiał mocniejszy wiatr, a głośno kraczące ptaki wzbiły się w powietrze. Podczas gdy duchowny wygłaszał ostatnią modlitwę, stojący po drugiej stronie żałobnicy pogrążeni byli w całkowitej zadumie. Z wykrzywionymi twarzami w bólu, zaciskali pięści, kręcili głowami na boki. Jedni wciąż jakby nie dowierzając, inni ciężko wzdychając. Każdy tu z obecnych toczył ze sobą wewnętrzny bój. W myślach przywoływał lepsze lub gorsze wspomnienia, próbował zrozumieć, co się właściwie stało i jak do tego doszło. Z gardeł owdowiałych kobiet raz po raz wydzierał się słabo tłamszony szloch, choć na tle owitego mrokiem tłumu bardziej przypominał on przeraźliwe krzyki rozpaczy, a nawet i agonię. W takim miejscu sceny te były czymś normalnym i nikt nie zamierzał hamować tego, co w głębi siebie czuł. Wszyscy tutaj cierpieli; pochłonięci w rozpaczy, przeżywali stratę kogoś bliskiego. Ich światy legły w gruzach, rozsypały się jak drobinki stłuczonego szkła. Coś, co nie powinno, przedwcześnie się kończyło i to bezpowrotnie, o czym uświadamiały ich ustawione w równym rzędzie trumny. By oszczędzić im szoku oraz traumy, wszystkie bez wyjątku były pozamykane. Zgromadzeni mogli jedynie dotykać zimnego kawałka drewna i spoglądać na wyryte w tablicach napisy.

I gdy tak świat wielu istnień ulegał zniszczeniu, gdzieś pośród tego wszystkiego stała pewna blond włosa kobieta. Jej wyblakłe bursztynowe tęczówki tempo wpatrywały się w jasną trumnę swojej przyjaciółki, w której pochowany był także jej chrześniak Louis. Nawet po śmierci nie chciano ich ze sobą rozdzielać. Malec miał zaledwie nieco ponad dwa miesiące i mimo tego krótkiego czasu, jaki spędził ze swoją mamą, chciano, żeby już zawsze przy niej był. Parę metrów dalej stał ojciec Levy, który przyleciał na pogrzeb z odległego Nowego Jorku, lecz Lucy nawet nie zamieniła z nim słowa — nie była w stanie mówić. Wszystko inne dookoła nie miało dla niej znaczenia. Była tutaj obecna ciałem, lecz jej umysł znajdywał się za mleczną szybą, przez którą wszystko docierało do niej jak w zwolnionym tempie. Stała na nierówno utwardzonej ścieżce. Trzymana pod ramieniem troskliwie, lecz silnie obejmującego ją Graya. Sama ledwo zdołała utrzymać się na nogach, dlatego po jej drugiej stronie czuwała Juvia, która w momentach zachwiania również stanowiła dla niej podporę.

Mest wciąż był w delegacji i niestety nie mógł tak szybko przylecieć, dlatego też od paru dni Mystogan regularnie przychodził do niej do domu. Była w rozsypce nie tyle, co mentalnej, a fizycznej. Robił jej zastrzyki uspokajające, żeby w ogóle była w stanie jako tako funkcjonować. W przeciwnym razie nie potrafiła podnieść się z łóżka, czy chociażby kiwnąć palcem. Tylko dzięki temu mogła dzisiaj tutaj być; taka dziwnie wyciszona i nieludzko spokojna.

Usłyszała szept Graya przy uchu.

— Lu, chcesz podejść ostatni raz, zanim...? — Dziewczyna nieprzytomnie popatrzyła przed siebie. Dotychczas niemo poruszające się usta księdza nagle zaczynały mieć dla niej jakikolwiek wydźwięk. Zrozumiała, że teraz był ostatni moment na pożegnanie, bo potem dzielić je będzie gruba warstwa ziemi. — Jeśli nie chcesz i nie czujesz się na siłach, to nie musimy tego robić...

— W porządku Gray. Jakoś dam radę — odpowiedziała mocno zachrypnięta. Naprawdę musiała się wysilić, żeby jej krtań wydała z siebie jakikolwiek głos, choć teraz przypominał on bardziej nieprzyjemny wizg. — Pójdziesz tam ze mną...?

Mężczyzna z tatuażem II [ZAKOŃCZONA]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz