Rozdział 5

139 9 14
                                    


Dochodziła godzina piętnasta, gdy Franciszek skierował swoje kroki w stronę sypialni. Otworzył szafę z ubraniami i przebierał w nich jakiś czas. Wyszukał wreszcie i wyciągnął dwie koszulki, jedyne w kolorze czarnym. Wybrał spośród nich dość starą, która mimo wszystko wyglądała nie najgorzej i posiadała lekko podniszczone logo Behemota, a której obecność tutaj była zagadką. Prócz niej zabrał dżinsowe spodnie i czarno białą, flanelową koszulę w kratę.

Przebrał się szybko, ze swojego starego ubioru zostawiając tylko czapkę i szalik. Nosił go, chociaż było lato, a powodem było gardło, wiecznie podrażnione. Zwiększona temperatura dawała niewielką ulgę. Ból ten trwał od tak dawna, i razem z zachrypniętym głosem stał się nieodzowną częścią jego życia. Przestał szukać przyczyny, godząc się z nim.

Gdy skończył ukląkł obok łóżka i zajrzał pod nie. Leżała tam niewielka i dobrze zakamuflowana skrzynka. Wyciągnął ją i otworzył. W środku znajdowało się kilka zwiniętych banknotów. Zabrał część i schował do kieszeni. Odłożywszy skrzynkę na swoje miejsce wyszedł, zamykając za sobą dom.

Do sklepu pojechał autobusem. Przybył tu na kilka tygodni wcześniej i miał sporo czasu na zapoznanie się z okolicą czy rozkładami jazdy. Czekał cierpliwie na odpowiedni moment i, jeśli zajdzie taka potrzeba, poczeka jeszcze.

Zrobił dość spore zakupy. Świeże warzywa i owoce, mięso, kaszę, makaron... Napełni lodówkę w pierwszej kolejności, a o resztę pomartwi się w swoim czasie.

Po powrocie zamknął za sobą drzwi. Poszedł prosto do kuchni, odkładając na stół reklamówki z zakupami. Skierował się w stronę lodówki i wyciągnął z niej dwie butelki piwa i zgniłe jabłko. Nic poza tym się w niej nie znajdowało. Owoc wyrzucił za okno, trunek zaś otworzył i wylał w zlew.

Pochował produkty do lodówki i szafek, zostawiając na stole jedynie to co potrzebne. Do garnka nalał wody i postawił na ogniu, wrzucając umytą pierś z kurczaka. Włoszczyznę również obmył i zaczął kroić. Tak przygotowane warzywa wrzucał do miski, bowiem mięso powinno się gotować samo na wolnym ogniu przynajmniej dwie godziny, by woda nabrała smaku.

Po tym czasie, który spędził na czytaniu książki, dodał warzywa i odrobinę soli. Przemieszał bulion i chciał sprawdzić smak, gdy usłyszał hałas w salonie.

To Felek w końcu odzyskał przytomność. Trochę czasu minęło nim zaczął w pełni pojmować w jakiej sytuacji się znalazł. Siedział na krześle, pośrodku salonu, ręce miał ułożone za plecami i skrępowane szarą taśmą w nadgarstkach.

Początkowo Franciszek planował wykorzystać sznur i łańcuch, które zakupił znacznie wcześniej. Zmienił zdanie, obawiając się, że włóknista lina mogłaby podrażnić poharataną rękę. Wątpił, że ją wykorzysta, zaś co do łańcucha - plany zostawały niezmienione. Miał ogromną ochotę wykorzystać go wraz z pierwotnym zamierzeniem, choć z drugiej strony równie mocno pragnął, by cała jego akcja przebiegła bezproblemowo.

Ta sama taśma stanowiła knebel i była owinięta również wokół samego tylko brzucha Feliksa i oparcia krzesła. Krzesła, które przez wieki leżało na strychu tego domu. Było stare i przy każdym gwałtowniejszym ruchu skrzypiało, toteż starał się wykonywać małe ruchy, spoglądając przez ramię i próbując w jakikolwiek sposób manipulować taśmą. Nie było to łatwe, za to męczące.

Zrobił przerwę, gdy usłyszał dźwięk zbliżających się ku niemu kroków. Odwrócił głowę śledząc wzrokiem Franciszka, który przez cały czas trzymał ręce za plecami. Stanął przed nim na odległość dwóch metrów i wyciągając przed siebie dłonie, zaprezentował pomarańczę i broń, którą Feliks się postrzelił.

-Ty pewnie tego nie wiesz, - zaczął, unosząc pistolet. - ale nienabita broń też może zabić. Gdy przyłożysz do skroni. - lufę przycisnął do pomarańczy - Siła samych gazów wystarczy. - nacisnął spust, a owoc rozwalił się, rozpryskując swoją "krew".

Feliks wzdrygnął się i przerażony zaczął szybciej oddychać. Odruchowo szarpnął swoim ciałem, wiedząc, że nic to nie zmieni. Franciszek wyszedł z pomieszczenia, resztę pomarańczy wyrzucił tak jak jabłko, a rękę umył, po czym od razu wrócił do gospodarza domu.

-Oczywiście... Tak łatwo nie umrzesz. Ale wiesz co? - spytał Franciszek ściszonym głosem, podchodząc bliżej i nachylając się nad Feliksem. Patrząc mu w oczy kontynuował: - znam sposób, byś naprawdę umarł. To trudne... ale możliwe. - Wyprostował się, cały czas utrzymując kontakt wzrokowy. Widział w jego oczach strach i niepewność, rozwiał więc wszelkie wątpliwości: - ale nie bój się. Ja cię nie skrzywdzę.

Pochylił się i powoli odkleił taśmę z ust. Nie całkowicie, dalej trzymała się jego lewego policzka.

-Dlaczego miałbym ci zaufać? - Feliks spytał drżącym głosem, prawie płacząc. Franciszek wyprostował się, zmarszczył nieco brwi i po chwili milczenia rzekł:

-Jestem konsekwencją tylko i wyłącznie twoich działań. Nie masz nikogo, a sam sobie nie radzisz.

-N-nie... nie...

-Nie masz nikogo. Jesteś sam.

-Mam...

-Kogo? No kogo?! Dziewczynę, która zostawia cię samego, chociaż widzi, że coś jest nie tak? Rodzeństwo, które ma w dupie czy żyjesz? Może Boćwinę? Tydzień temu. W barze. Uciekł, a ty? Skrzywdzili cię.

-Przestań... proszę... - łzy same zaczęły spływać Feliksowi po twarzy.

-Zostawił cię. Jak wszyscy

-Był pijany...

-Nic go nie usprawiedliwia. Daj sobie pomóc. Wszystkim się zajmę.

-To nie wygląda jak pomoc!

Rozległ się dzwonek do drzwi. Obaj równocześnie odwrócili głowy w kierunku ganku. Feliks, widząc w tym swoją szansę próbował zawołać o pomoc.

-Pom... - Franciszek błyskawicznie zakrył mu usta dłonią, pochylił się i cichym, ale ochrypłym głosem powiedział:

-Słowo, a wyrżnę flaki temu co tam stoi i wepchnę ci je w gardło. - następnie zakneblował go, wykorzystując ten sam kawałek taśmy. Odskoczył od krzesła, podbiegł do okien, by jak najszybciej zasłonić rolety.

Feliks cały czas starał się wyswobodzić, szarpiąc się, nawet mimo świadomości, jak niewiele to da. Spojrzał z przerażeniem na Franciszka, który wyciągnął z kieszeni naboje i ładując pistolet udał się powoli w kierunku drzwi.

Kolejny dzwonek rozbrzmiał gdy Franek stał już prawie pod drzwiami. Zbliżył się i zerkając przez judasza dostrzegł Erzavetę. Wiedziała, że ktoś stoi po drugiej stronie, słyszała ciche kroki, dostrzegła przez okno jakiś ruch. Nie wiedziała tylko kto tam jest. Ale dlaczego miałaby przypuszczać, że to nie Feliks..?

-Wiem, że miałam przyjechać za kilka dni, ale... ale źle się z tym czuję. Że cię tak po prostu zostawiłam. Może otworzysz i pogadamy? - Franciszek trzymał broń w pogotowiu. Podszedł pod same drzwi, kładąc dłoń na klamce. Jeśli szybko nie odpuści...

-To... chyba chcesz być sam. - odpowiedziała po chwili. Franek powoli wypuścił powietrze z płuc, opuszczając broń i zdejmując dłoń z klamki. - Słuchaj... Ja.. ja nie mogę teraz zbyt długo tutaj być, Muszę wracać, chociaż wiem, że potrzebujesz tej rozmowy. Potrzebujesz, żeby ktoś się zainteresował. Nawet jeśli milczysz. Wiesz, że mnie nie oszukasz. Przykro mi, że muszę cię z tym zostawiać, a wydaje się, że to coś naprawdę poważnego. Mam jeszcze kilka minut... Jeśli zechcesz jednak otworzyć...

Minęła chwila, całkiem długa chwila.

-Ja... ja naprawdę muszę już iść. - rzekła zrezygnowanym głosem. - Ale nie odpuszczę cię. Pamiętaj o tym. - Powolnym krokiem oddaliła się, w stronę bramki wyjściowej. Ostatni raz odwróciła się w stronę domu. Miała wrażenie, że widzi w oknie czyjąś sylwetkę, która szybkim krokiem przemyka przez pomieszczenie, po to by zniknąć w innym pokoju.

Franciszek, już spokojny, wszedł do salonu.

-Jehowi - stwierdził, w trakcie odsłaniania okien, kręcąc przy tym głową. Gdy światło słońca ponownie rozświetliło wnętrze odwrócił głowę w stronę Feliksa i rzekł:

-Dam ci kilka dni. Przemyśl moją propozycję.

APH/DwoistośćOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz