DAKOTA POŁUDNIOWA
Dla Sama i Deana adres Bobby'ego w Dakocie Południowej był zawsze jak drugi dom, przyjeżdżali tu po radę, po pocieszenie, uciekając, potrzebując schronienia, z każdym problemem, z każdym smutkiem, dobrą czy złą nowiną. Zardzewiałe graty zajęły całe podwórko, tapeta w salonie wyblakła, podobnie jak wszystkie dywany, staroświeckie meble pokrył kurz, większość sprzętów solidnie się zestarzała (nie wyłączając samego Bobby'ego), i wszystko to w tej mdłej poświacie ściennych kinkietów, a jednak Dean nie wyobrażał sobie, jadąc do Dakoty z Maryland, że mogliby z Samem zawieźć Casa gdzieś indziej. Jeśli gdzieś mogli go uratować, jeśli gdzieś miał być do czasu sprowadzenia go ze snu bezpieczny, to tylko tam.
Dotarli pod wieczór, było już ciemno, kiedy zaparkowali impalę, zgasili światła i silnik. Przez brudnawe okna Dean dostrzegł palące się w salonie światło; wysiadł, zamknął za sobą przednie drzwi, otworzył tylne i zanurkował do środka, żeby wyciągnąć Casa. Wyjeżdżając z Frostburga ułożył go na tyle chevroleta najdelikatniej jak potrafił, z głową na zabranych z motelu małych poduszkach. Gdyby zdecydował się jechać na tylnym siedzeniu z nim, oznaczałoby to iż musiałby dać prowadzić Samowi, a nie chciał, chciał mieć pewność, że kierowca zrobi wszystko, żeby docisnąć gaz do dechy i dowieźć ich do celu najszybciej jak to było możliwe.
Ostrożnie wziął anioła na ręce, bezwładne ciało Castiela ciężkie było jak worek kartofli, ale dał radę. Bobby stanął w progu, światło wylało się z wnętrza domku na zewnątrz, w wieczorny mrok.
– No proszę, a więc jest, Pan Drzemka – oświadczył na powitanie, przepuszczając ich. – To zawsze jest ten, który nie śpi, jak zaśnie to na amen.
Dean przeszedł do salonu, dotarł do kanapy i opuścił Casa na nią, przyklękając. Przesunął palcami po skroni bruneta, odgarniając na bok jego ciemne kosmyki.
– Korzeń, Bobby – rzucił, odwracając się, by zerknąć na Singera, który oparł się plecami o futrynę. Sam stanął koło niego i skrzyżował na piersi ręce. – No co tak stoicie, potrzebny jest włos, prawda? To przygotujcie ten wywar, eliksir wielosokowy czy jak tam. Sam, ogłuchłeś?!
– Powinniśmy chyba to najpierw obgadać. – Jezus, ależ wkurwił go ten spokój. Cas był w śpiączce od ponad doby, nie było czasu na debaty!
– Obgadać? Mam się z tym pieścić?
– Z tego co słyszałem trzeba było pieścić się z nim, kiedy była na to pora – Bobby burknął, przemieszczając się za zagracone biurko. – Może nie byłoby teraz tej całej afery.
Blondyn spiorunował Sama wzrokiem.
– Powiedziałeś mu??
– Tak, powiedziałem! A wiesz dlaczego? – Sammy puścił ręce i machnął nimi, uderzyły go po kieszeniach. – Bo to ważne! Myślisz, że dlaczego on się nie budzi? Myślisz, że o czym śni? Jeśli tam z nim jesteś, inny ty, taki, który odwzajemnia jego uczucie, to zabrać będzie go stamtąd bardzo ciężko! – westchnięcie. – Wątpię, że widok prawdziwego ciebie zdziała coś dobrego, wręcz przeciwnie, efekt uzyskamy tylko odwrotny. Powinieneś trzymać się od tego snu z daleka, ja tam pójdę i spróbuję przemówić mu do rozsądku, może mnie posłucha.
– A jeśli nie...?
– Bobby ma rację, Dean. Nawarzyłeś tego piwa.
– Nic nie rozumiesz – Dean wstał, z brudnego dywanu, wsparłszy się ręką na starej, wypłowiałej i poplamionej kanapie. Ruszył ku bratu. – Odwzajemniam jego uczucie – powiedział, stając przed nim. – News dnia, tak, odwzajemniam uczucie Casa – łzy złości, rozgoryczenia, zabłysły mu w oczach. W drodze do Rockville odparł Samowi, że „nie wie, czy chce z Casem być"; nigdy nie powiedział, że nie darzy go... sympatią. Boże, Dean, miłością, darzysz go miłością, a wiesz, skąd to wiadomo? Stąd, że czujesz się teraz, kiedy go nie ma, jakby zabrano ci pół serca. Ramiona opadły mu, bezsilnie. – Sam, puść mnie tam. Ja muszę mu to powiedzieć.
CZYTASZ
Nie budźcie mnie (DESTIEL) - UKOŃCZONE
FanficUśpiony przez dżina Castiel trafia do swojej wymarzonej rzeczywistości, w której on i Dean są parą - a skoro w prawdziwym życiu Winchester nieustannie odpycha go od siebie, tłumacząc, że to, co między nimi zaszło, wtedy, w czasie burzy, było niczym...