Rozdział 12.

133 18 20
                                    

Hej-że ku mnie

Tłumnie, szumnie

Ty bachantek ciżbo mnoga,

Coś szumnego tutaj boga,

Którego sam spłodził bóg,

Od górzystej Frygii dróg

Do helleńskich wiodła smug!..."

Bachantki, Eurypides

Wielki król Teb skrywał się w kanałach. Niczym szczur zbiegł z pałacu i zaszył się w tunelach pod miastem, czekając na cud. Dionizos czuł prawdziwą satysfakcję, kiedy jeden z gwardzistów podzielił się z nim tą wiadomością.

Jego dobry humor jednak szybko minął wraz z odwiedzeniem obecnej kryjówki władcy. Odór ścieków mieszał się z wilgocią starych już kamieni. Dionizos musiał brodzić w wodzie, która sięgała mu za kostki, była brudna i równie śmierdząca. Nie mówiąc już o dusznym, lepkim powietrzu i wszechogarniającej ciemności, z jakimi musiał się mierzyć.

Może nie należał do bóstw wiatrów i nieba, lecz daleko mu było do oślizgłych demonów, które lubowały się w takich dziurach. Klaustrofobiczne pomieszczenia budziły w nim niepokój.

Na początku gwardziści nie zareagowali na jego widok. Nie był już odziany w odświętne szaty. Nie pomalowano mu twarzy. Porzucił nawet wieniec. Słudzy Ponosa przynieśli mu najbardziej skromne, nierzucające się w oczy odzienie, jakie kiedykolwiek miał okazję ubrać. Szary materiał sięgał mu kostek, owijał cały jego tors, a długie rękawy kończyły się przy nadgarstkach. Było mu duszno i materiał nie przestawał go gryźć, lecz znosił to z cierpliwością, inaczej nici z jego planu.

Dopiero po tym, jak się im ujawnił – przedstawił się jako Bakchus, kuglarz i błazen – zaczęli się go obawiać. Cokolwiek o nim wcześniej słyszeli, musiało budzić w nich najwyższą grozę. Zapewne zastanawiali się, czy ów wariat, którego dzień wcześniej rozkazano zamknąć, nie jest bogiem, czy może faktycznie to zwykły oszust.

A Dionizos musiał zrobić wszystko, by uwierzyli w tę drugą wersję.

Znów powiedli go do króla, chyba tylko dlatego, bo wydawał się posiadać jakieś istotne informacje. Albo było im już wszystko jedno, jak ta sprawa się potoczy.

Sam Penteusz także sprawiał wrażenie pokonanego, co cieszyło Dionizosa mniej, niż początkowo oczekiwał. Patrząc na siedzącego na lichej pryczy kuzyna, brudnego, w podartej szacie i z miną załamania na twarzy, bóg wina powinien czuć dziką satysfakcję. Jego niemal obojętne podejście do swojego zwycięstwa nie było jednak spowodowane skruchą. Nie, Dionizos po prostu nie potrafił się tym sycić, gdy jego myśli stale powracały do tematu tamtej zakurzonej książki i Hermesa.

Wyglądało to tak, jakby Hermes próbował mu pomóc i naprawdę przejął się tą całą klątwą. Podczas gdy Dionizos wściekał się na niego, wyzywał od kłamców i miernot, posłaniec bogów szukał zaklęcia, które ochroniłoby Dionizosa od powtórnej katorgi. I nie musiałby już dłużej udawać wahania nastrojów, szału i wszystkich tych rzeczy, jakie szczerze budziły jego obrzydzenie do samego siebie.

Rzecz w tym, że Dionizos nie przejął się tą nagłą próbą pomocy. Po Hermesie nie spodziewał się niczego innego. Był dobry i sprawiedliwy, nic dziwnego, iż tak postępował. Może nawet chciał mu wynagrodzić całe to zamieszanie z zamknięciem w więzieniu, kto wie. Dionizos bardziej nie mógł pogodzić się z faktem, że po raz kolejny wyszedł na kretyna i go do siebie zraził.

I to totalnie bez powodu!

Gdyby jeszcze mieli widownię, jakiegoś jednego kluczowego gapia, którym mógłby się posłużyć jako wymówką. Tymczasem bez zastanowienia się do niego przyssał i im więcej o tym myślał, tym bardziej robiło mu się gorąco z zażenowania i podniecenia jednocześnie. To się powinno leczyć.

Historia o słodkim szale, trzeźwej kukułce i pieśni winaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz