Dobrze pamiętał ten dzień. Był na jakimś ważnym spotkaniu i właśnie miał podpisać bardzo korzystną umowę, gdy do sali wbiegła sekretarka, mówiąc coś o niecierpiącym zwłoki telefonie ze szpitala.
Zerwał się wtedy z miejsca i nie zwracając uwagi na zdziwione miny burmistrza i innych ważnych osobistości wybiegł na korytarz. Wypadł z budynku i w paru krokach doskoczył do auta. W pędzie wyjechał spod szklanego biurowca i przeklinając zajeżdżających mu drogę kierowców pomknął przez londyńskie ulice.
Wpadł do szpitala i od razu uderzył go zapach leków, sterylności i lateksowych rękawiczek. Podszedł do recepcji i już miał się odezwać, gdy podszedł do niego lekarz. Spojrzał na niego smutnymi oczami, a on wiedział już, że nie usłyszy dobrych wiadomości. Starał się jednak być dobrej myśli i miał nadzieję, że nie usłyszy tych słów.
- Dobrze, że przyjechał pan tak szybko - powiedział starszy mężczyzna. - Bardzo nam przykro.
Na moment odebrało mu dech, ale szybko wyrzucił:
- C-co to znaczy? - Nie potrafił powstrzymać drżenia głosu.
Lekarz westchnął.
- Wdało się zakażenie. Obawiam się, że nie ma już ratunku. Jeśli chce się pan pożegnać, to ostatni moment - odparł, a potem wyminął go pozostawiając go sam na sam z czarnymi myślami.
Nie stał tak długo. Od razu ruszył w stronę sali, w której od miesiąca leżał jego narzeczony. Spojrzał przez szklane drzwi, a jego serce ścisnęło się boleśnie. Blada twarz chłopaka, praktycznie zlewała się ze szpitalną pościelą. Wziął głęboki wdech i zamrugał, by odgonić łzy, które zaczęły zbierać się w kącikach jego oczu. Nie mógł okazać słabości przy nim.
Zapukał lekko, a potem uchylił drzwi, wsuwając głowę do sali i uśmiechając się lekko, gdy zielone tęczówki spotkały się z tymi jego.
Oczy chłopaka pojaśniały, jednak nie tak jak kiedyś, żywym, radosnym blaskiem. Teraz wyglądało to tak, jakby ktoś próbował rozniecić ogień, lecz za każdym razem udawało mu się wykrzesać ledwie iskierkę.
Wszedł do środka i usiadł przy łóżku chłopaka, od razu łapiąc go za rękę, którą ten delikatnie ścisnął.
- Cześć, Lou - praktycznie wyszeptał.
Znów zabolało go serce.
- Hej kochanie - nachylił się, by musnąć ustami jego policzek. - Jak się czujesz?
Ciche westchnięcie wydobyło się spomiędzy suchych warg, a wzrok zielonookiego powędrował na ścianę, tak, jakby to właśnie tam znajdowała się odpowiedź. Po chwili jegnak znów spojrzał na niego.
- Umieram, Lou - powiedział ledwo słyszalnie.
Choć do tej pory bardzo się starał, teraz nie umiał powstrzymać łez.
- Nawet tak nie mów, Harry - zaprzeczył, może odrobinę zbyt ostro. - Nigdzie się nie wybierasz, zostajesz ze mną - w jego głosie zabrzmiała nuta zaborczosci pomieszana z desperacją, tak jakby tymi słowami mógł sprawić, że cała choroba nagle zniknie i odda mu jego ukochanego z powrotem.
Na usta chłopaka wkradł się blady uśmiech.
- Zawsze byłeś taki zaborczy jeśli chodzi o mnie. Pamiętasz jak kiedyś o mało nie uderzyłeś tego faceta, który po prostu na mnie spojrzał? - zachichotał cicho.
Pamiętał. To było na plaży, na którychś z ich wspólnych wakacji. Był bardzo zazdrosny, ale miał powód. Tamten facet patrzył na niego jakby był jakąś bezbronną zwierzyną, a on głodnym drapieżnikiem. To było obleśne i niesmaczne, nie mógł pozwolić, by ktoś w ten sposób traktował jego wtedy jeszcze chłopaka.