Cały plan udało się zrealizować w ciągu kilku godzin. Poprosiłam parę znajomych z poprawczaka o trzymanie języka za zębami i po godzinie było wszystko załatwione. Oczywiście nie obyło się bez targu. Straciłam na tej operacji moją zapalniczkę i eyeliner. Teraz tylko czekałam na zmierzch. Przez ten czas zdążyłam wycałować się z moją dziewczyną w toalecie, wypalić dwa pety przemycone przez Przemę – Potrzebę i po prostu podelektować się zapachem wilgotnych ścian budynku.
Ale omówmy podstawy: mam na imię Lori, urodziłam się 29.10.2004 r. Moi rodzice rozwiedli się kiedy miałam 6 lat. Do zakładu poprawczego trafiłam na początku roku – 27 stycznia 2021. Za co? Za pobicie się z policjantem i z mężczyzną, który zaczepiał mojego kolegę - transwestytę. O tym usłyszycie później. Mieszkałam na obrzeżach Warszawy z mamą, jej partnerem (którego nienawidzę) i moim bratem. Kocham moją rodzinę, ale mam ich od kilku lat serdecznie dosyć.
No więc tak, uciekłam z poprawczaka, ale nie do rodziny czy do znajomych. Uciekłam z kraju.
Kiedy przyszła noc zaczęłam swoją akcję. Moja współlokatorka i dziewczyna, Nitka, wymknęła się z naszej „celi" i włamała się do pokoju ochrony, jeszcze przed sprawdzaniem „obecności". Nazywaliśmy ją tak, ponieważ była chuda i giętka. Włączyła alarm, a wszyscy więźniowie wybiegli na główny korytarz. W tłumie około 200 nastolatków nietrudno było wyjść ukradkiem przez okno w pokoju z miotłami. Zeszłam pospiesznie po rynnie i odbiegłam 50 metrów od budynku, aby jeszcze pomachać Nitce. Poświęciła dla mnie tak wiele podczas tych kilku miesięcy, a i tak nie chciała uciekać. Dlaczego? Nie wiem.
Nie tracąc więcej czasu pobiegłam na przystanek autobusowy, jedyny na tym zadupiu. Nie czekałam długo, bo wszystko wcześniej sobie wyliczyłam: ucieczka o 21:45, a przyjazd autobusu o 21:50. Po 35 minutach byłam w centrum. Tam przesiadłam się do autobusu jadącego na lotnisko Chopina. Silna dawka adrenaliny i zapach wiosennego wieczoru w mieście daje niezwykle silne odczucia i wspomnienia. Wysiadłam na stacji końcowej, skąd było bliziutko do budynku lotniska. Zaczęłam realizować najtrudniejszą część mojego planu: odprawę. Bałam się, że ktoś może się czepiać mojego wieku. Podeszłam do kasy i powiedziałam z uśmiechem:
-Dzień dobry. Poproszę jeden bilet do Rzymu. Są jeszcze miejsca?
-Zaraz sprawdzę... zostało kilka. Przy oknie?
-Będę bardzo wdzięczna.
Kasjerka uśmiechnęła się.
-69 zł.Podałam jej dwa banknoty, z których wydała mi resztę 1 zł. Przez tego całego COVIDA ceny były tak dobre! Kobieta zważyła i zmierzyła mi torbę.
-Wszystko dobrze. Nie trzeba dopłacać.
Uśmiechnęłam się, pożegnałam i przeszłam dalej. Pokazałam bilet przy przejściu do bramek. „Teraz już tylko bramki i ucieknę z kraju" pomyślałam. Włożyłam torbę do plastikowego pudełka razem z paskiem od spodni, telefonem i kolczykami. Skąd to mam? Zwinęłam z miejsca gdzie opiekunowie trzymają wszystkie rzeczy odebrane nam przy wejściu do zakładu rzeczy. Ochroniarze patrzyli na mnie podejrzliwie, ale tylko „przejechali" mnie wykrywaczem metalu i kazali przejść dalej. Moja torba wjechała pod scaner. Na ekranie wyświetliła się jej zawartość: ubrania, ok. 1000 zł, które ukradłam personelowi poprawczaka, kosmetyki i akcesoria do telefonu (kosmetyki mam od znajomych z zewnątrz). Oddali mi moją torbę i odprowadzili wzrokiem do strefy zakupów.
Do odlotu samolotu było jeszcze 30 min. W tym czasie kupiłam sobie m&m's i colę. Poszłam też kupić nowy telefon, do którego chciałam przełożyć kartę SIM. Znalazłam taki bez GPS'u – cegiełkową Nokię. Przełożyłam do niego kartę i udałam się do ostatecznej odprawy. 20 minut potem byłam już nad Warszawą. Cały plan samej ucieczki się udał. Tak myślałam.
CZYTASZ
Killing in the name
AkcjaUcieczka - porwanie - zadanie - śmierć, czyli o tym, jak wycieczka zamieniła się w sieczkę.