Rozdział 18.

97 15 0
                                    

 Stanley

   Był pochmurnych piątek. Wyszedłem z domu do szkoły. Wiatr wiał wyjątkowo mocno, więc miałem wielką ochotę zawrócić i spędzić resztę dnia w ciepłym pokoju. Rodzice chyba by mnie zamordowali, więc musiałem iść dalej. Minąłem dom Prudencji. Musiała już wyjść, bo jej nie zauważyłem.

  Deszcz zaczął lekko siąpić. Naciągnąłem na głowę kaptur i poszedłem dalej. Na drodze, kilka metrów przede mną zauważyłem małego czarnego psa. Szedł spokojnie po ulicy. W pewnej chwili usłyszałem zbliżające się auto.

-Zejdź z drogi, cholery psie - wykrzyknąłem i zagwizdałem.

  Podniósł głowę, ale nie ruszał się z miejsca. Wszystko stało się w ułamku sekundy. Samochód nadjechał zbyt szybko. Popatrzyłem w oczy psa, które jakby przeczuwały, co się z nim stanie. Auto uderzyło w zwierzę z ogromną prędkością. Pies odbił się od zderzaka i zdążył pisnąć głosem pełnym cierpienia. Samochód przejechał obojętnie obok i zostawił konającego zwierzaka. Leżał on kilka kroków ode mnie. Podszedłem do niego. Był cały we krwi. Pomyślałem, że jeszcze mogę mu pomóc.

  Położyłem na nim obie ręce i starałem się skupić na przepływającej enegrii. Trwałem w bezruchu jakiś czas. W końcu poczułem, że jego klatka piersiowa ostrożnie się unosi. Zabrałem ręce, a pies wstał i lekko pomachał ogonem, jakby w podziękowaniu.

  Pies pobiegł na drugą stronę jezdni, a ja usłyszałem za sobą głośny kobiecy krzyk.

***

  Prudencja stała nad klęczącym Stanleyem. Była przerażona, kiedy zobaczyła, jak samochód wjechał w małego psa. Nie mogła wydać z siebie żadnego dźwięku, więc chłopak nawet jej nie zauważył. Stała, milcząc, a Stanley położył na nim ręce. Dziewczyna stała zdziwiona, nie wiedząc, co ma o wszystkim myśleć. Widziała mnóstwo krwi, sączącej się z ciała zwierzęcia. Po chwili pies wstał i pobiegł. Prudencja patrzyła jak zahipnotyzowana. Nawet nie zauważyła, kiedy z jej gardła dobiegł donośny wrzask. 

  Stanley wstał i podszedł do dziewczyny.

-Hej, co się dzieje?

  Prudencja przestała krzyczeć.

-Co się stało? Ty wskrzesiłeś psa! O cholera. Widziałam, jak to zrobiłeś. O mój Boże. Jesteś jakimś cholernym uzdrowicielem. Jezu!

-Co ty wygadujesz? Jak według ciebie miałbym wskrzesić psa, który żył?

-On nie żył - powiedziała. - A jeśli żył, to ledwo. Widziałam, jak szybko jechał ten samochód. Psa odrzuciło o kilka metrów. To było niemożliwe, żeby nagle wstał i w pełni sprawnie gdzieś pobiegł. 

-Wcale tak nie było - Stanley zaprzeczył z wymuszonym uśmiechem. - Byłaś dalej ode mnie. Ja widziałem wszystko dokładnie. Samochód wcale nie jechał tak szybko, a pies tylko się o niego otarł i był oszołomiony. Tyle.

-Tak? A skąd ta krew na twoich dłoniach? - spytała podejrzliwie.

-Eee, no był lekko ranny w nogę, ale to w sumie nic, bo sama widziałaś, że normalnie pobiegł.

-No właśnie! Pobiegł. Psy nie odbiegają sobie jak gdyby nigdy nic, chwilę po potrąceniu przez auto. To niemożliwe - powiedziała, z naciskiem na ostatnie słowo.

-Przesadzasz. Lepiej już chodź, bo spóźnimy się do szkoły - uciął Stanley i ruszył w drogę.

  Nagle za ich plecami rozległ się drwiący głos:

-Oho! A oto moje małe gołąbeczki! - wykrzyknął Vincent.

-O nie! Tylko nie ten kretyn... - powiedziała cicho Prudencja.

loneliness in paradiseOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz