Rozdział 1

65 4 0
                                    

Kolejny dzień walki o życie...
Dlaczego lepsza przyszłość, wolność, której tak bardzo wszyscy pragniemy, wydaje się być tak odległa ? Dlaczego, mimo starań, przelanej krwi, znoszenia ogromnych cierpień, płaczu, bólu i lęku, niezmiennie każdego dnia na wyciągnięcie ręki... jest jedynie śmierć ?

Noc spędziliśmy w mrocznych ruinach starego, opuszczonego pałacu. Zniszczone, sypiące się mury, wybite okna, a na ścianach zgliszcza dawnych gobelinów i wyblakłe, lekko nadpalone obrazy, z których spoglądali, niezwykle poważnie i dostojnie wyglądający, przodkowie rodziny królewskiej, mieszkającej tu przed laty. Ich przeszywający wręcz wzrok, przyprawiał o dreszcze, zwłaszcza późną nocą, gdy we wnętrzu pałacu robiło się już całkowicie ciemno, a okalający go zewsząd las, skutecznie uniemożliwiał przedostanie się przez wybite okno chociażby bladego blasku księżyca, czy delikatnej gwiezdnej poświaty. Za dnia, przechadzając się po poszczególnych komnatach, można było odnaleźć, często pod sporą warstwą gruzu, kurzu i kamieni, naprawdę wiele ciekawych, ale i równie przerażających przedmiotów, najpewniej służących kiedyś do użytku codziennego, lub obrony. Niektóre z nich szczerze mnie fascynowały, bo wyglądały jak stare, przedwojenne skarby, jednak na ogół gdzie by nie spojrzeć, tam wszędzie tylko szklane odłamki, zaschnięta krew, a nawet... ludzkie szczątki. To wszystko razem wzięte, sprawiało, że miejsce, w którym się ukrywaliśmy, każdego dnia przerażało mnie coraz bardziej, choć wiedziałam, że jesteśmy tu bezpieczni.
Do czasu...

- Miradey, obudź się. Powinniśmy myśleć o przyszłości. Nasze rodziny nas potrzebują, wierzą, że wrócimy, gdy tylko skończy się wojna, dlatego musimy zrobić wszystko, aby przeżyć. Za wszelką cenę... walcząc, choćby do ostatniej kropli krwi.
Póki co, może i jesteśmy bezpieczni, ale lada dzień, walki przeniosą się w inne miejsce, a my nawet nie będziemy świadomi, z której strony, nadciągnie zagrożenie. Ucieknijmy w góry i przeczekajmy tam, do końca wojny. To będzie najrozsądniejsze rozwiązanie. - Rzekłam, klękając po cichu obok i delikatnie dotykając jej ramienia. Ona jednak zdawała zupełnie nie przejmować się sytuacją, czego nie potrafiłam zrozumieć i po chwili milczenia, rzuciła tylko nieco zaspanym jeszcze głosem, abym się uspokoiła.

- Malia, nie panikuj. Walki toczą się na froncie, więc musieliby odbyć zbyt długą drogę, by tu dotrzeć. Poza tym, nikt nie wie gdzie się ukrywamy, a ruiny pałacu okala gęsty, ciemny las,  którego przemierzenie jest prawdziwym wyzwaniem dla zwykłego śmiertelnika, więc nie bój się, tak łatwo nas nie znajdą. - Usłyszałam gdzieś za sobą szept Lyona i nie mogłam uwierzyć, w to, że nikt oprócz mnie, nie traktował tak realnego zagrożenia poważnie. Mimo wszystko, nie chciałam już nic mówić, dlatego usiadłam na parapecie, tuż przy wybitym oknie, kładąc na kolanach swój pamiętnik i pogrążając się w myślach. Zaledwie tuż obok, byli  moi prawdziwi przyjaciele, których znałam od dzieciństwa i traktowałam, jak najważniejsze osóby w życiu, jednak teraz czułam się przez nich nierozumiana, a nawet z lekka wyśmiewana. Choć wiedziałam, że nie jestem sama; wewnętrzną pustka, z każdą chwilą przytłaczała mnie coraz bardziej. Odłamki szkła oraz ostrych kamieni, znajdujących się na parapecie, raniły moje dłonie, dlatego pospiesznie napisałam tylko to, co najbardziej leżało mi na sercu.

Nadal wierzę w lepsze jutro, choć dziś może skończyć się mój świat. Dzień jest tylko sumą godzin, każdy tak samo nic nie wart...

Gdy tak siedziałam, pogrążona w myślach, na swych dłoniach czując strugi powoli płynącej krwi, plamiącej już i tak dość mocno przybrudzone, a w niektórych miejscach nawet podarte strony, mego pamiętnika, nagle zewsząd dało się słyszeć odgłosy strzałów. Mimo, że nie były głośne, ani szczególnie wyraźne, co wskazywało na to, iż walczący muszą być jeszcze daleko od nas, zobaczyłam jak w jednej chwili, wszyscy zerwali się na równe nogi.

Seven candles Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz