Rozdział 11: Sowa na dachu kwili, umrzeć komuś po chwili

138 15 234
                                    


Artykuł ciągnął się jeszcze dalej, przystrojony o zdjęcia zniszczeń i szczegółowe informacje dotyczące wydarzenia. Sprawcy nie znaleziono. Podejrzenia, że pożar powiązany był z sierpniowym atakiem Śmierciożerców. Wyrazy współczucia dla rodzin pokrzywdzonych.

Ciągle wracała wzrokiem do poprzednich akapitów, jakby licząc, że za którymś razem w końcu zmienią swoją treść. Musiała coś ominąć, opacznie zrozumieć. Wystarczyło poszukać...

Jedna osoba zmarła, cztery zostały ranne. Ewakuowano łącznie piętnaście osób. Kilka minut po godzinie dwudziestej nastąpił wybuch. Znaleziono zwłoki. Zwłoki Aurelii Dowell. Wyrazy współczucia.

Twoja mama nie żyje, Rozello. Zrozum to wreszcie.

Z jej gardła wydobył się gorzki dźwięk, będący ni to szlochem, ni to histerycznym śmiechem. To były kłamstwa. Miała ochotę spojrzeć na przyjaciół i wyśmiać ten stek bzdur.

Nie mogła jednak zmusić się do oderwania wzroku od czarnych, kaligraficznych liter, nawet jeśli mdliło ją od samego patrzenia na nie. Nawet kiedy zdania zaczęły wirować i wić się jak ciała żmij, a wszystko przysłoniła mgła, ona nie mogła przestać czytać raz po raz treści artykułu.

Bo jeśli teraz uniesie wzrok, nic już nie będzie miało sensu. Zobaczy, że czas wcale się nie zatrzymał, że słońce nadal jaśniało nad ich głowami, że wszystko było tak jak zawsze, choć dla niej wszystko przestało istnieć w tamtym właśnie momencie.

Jej mama nie żyła. Jej kochana mama.

Rozella nie pamiętała, co działo się później. Miała wrażenie, że się dusi, a ściany próbują ją zmiażdżyć, niebezpiecznie się do niej zbliżając. Łapczywie łapała każdy oddech, choć powietrze smakowało jak popiół i łzy. Ktoś coś mówił, ktoś inny płakał. Jakiś kobiecy głos odpędzał uczniów, którzy zwabieni zamieszaniem chcieli zobaczyć, co takiego się stało.

— Mieliście swoje cholerne smoki do oglądania i co, to wam nie wystarczy? Szukacie widowiska? — mówił jakiś znajomy, chłopięcy głos. — Zjeżdżać, nie słyszycie?!

Szmery. Setki głosów. Czyjś szyderczy śmiech.

— Zaprowadźcie ją do mojego gabinetu.

Wyrwano gazetę z jej skostniałych palców. Ktoś oplótł wokół niej swoje ramiona, kiedy wszystko wokół zaczęło się rozmazywać, a grunt runął pod jej nogami. Chłopak popchnął ją lekko w stronę wyjścia i prowadził, kiedy nie była nawet w stanie samodzielnie iść. Właściwie praktycznie wlekł ją po schodach, idąc za nich oboje i ciągle szeptał, prosząc, aby szła dalej.

— Jeszcze trochę. Chodź... Oddychaj, młoda. Już, chwila... Już zaraz będziemy... Jeszcze trochę.

Czuła się tak bardzo obrzydliwie. Chciała zaprotestować i powiedzieć, że przecież wszystko jest dobrze, zaszła pomyłka, a jej mama żyje i ma się dobrze. Powinni wrócić do swoich codziennych spraw, zjeść śniadanie, a potem iść na lekcje, tak jak robili to każdego dnia. Ale kiedy tylko otworzyła usta, wyrwał się z nich jedynie urwany szloch, za który było jej tak bardzo wstyd. Całe jej ciało się trzęsło. Nie mogła iść dalej. Nie mogła oddychać.

Moja mama, jej myśli szeptały to, jak mantrę. Moja mama. Moja kochana mamusia.

— Młoda, jestem obok. Słyszysz? Patrz na mnie. Idziemy... Jesteśmy obok. Jeszcze chwila...

Ktoś pchnął ciężkie drzwi. Posadzono ją na krześle, na które opadła jak szmaciana lalka. Ktoś zacisnął palce na jej ramieniu, a ktoś inny bez ustanku szeptał, powtarzając, że wszystko będzie dobrze, choć oboje wiedzieli, że to kłamstwo. Jakiś czas później usłyszała kolejne głosy, tym razem dorosłe. Podano jej szklankę z jakąś cieczą. Nie była w stanie nawet jej unieść, jednak nie protestowała, gdy niemal siłą wlano jej eliksir spokoju do gardła. Nie opierałaby się nawet, gdyby w szklance znajdowała się trucizna.

Sztorm w butelce: Opowieść Szaradzisty • HP FanfictionOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz