W BURZY I WE MGLE

297 9 2
                                    

Wrzesień 1939 roku był jednym z najstraszniejszych polskich miesięcy. Nie dlatego, że ponieśliśmy klęskę - niejedną już klęskę miał naród za sobą. Nawet nie dlatego, że klęska ta była tak gwałtowna i tak miażdżąca - na wojnach dramaty i gwałtowne zmiany sytuacji są zjawiskiem częstym. Potworność polskiej tragedii wrześniowej polegała na czym innym: na katastrofie psychicznej narodu, najzupełniej nie przygotowanego do tego, co się stało. Ogromny grzech obciąża sumienia polskiej propagandy i polskiego wychowania narodowego sprzed 1939 roku.
Mówiono i pisano tylko o naszej potędze i o zwycięstwach - nigdy o klęskach; w stosunku do wrogów używano tonu niemal wyłącznie lekceważącego, w instrukcjach i zarządzeniach unikano jak zarazy słów „ewakuacja”, „odwrót”. W wyniku tego wszystkiego zarówno społeczeństwo, jak i kierująca nim administracja, a nawet wojsko - były psychicznie gotowe do zwycięstw, lecz całkowicie nie przygotowane do klęski. A cóż dopiero do tak koszmarnych klęsk, jakie zgotował nam los. Dla Zośki, Rudego i Alka, dla ich kolegów, dla Warszawy, dla całego kraju cztery tygodnie września, rozpoczęte wśród uniesienia, szybko zastąpionego grozą, przelewać się zaczęły burzą - huraganem oraz koszmarami faktów i przeżyć.
Nierzeczywistość tego, co się działo, wydawała się tak silna, że w mózgach nieustannie kołatało pytanie: czy to wszystko jest aby prawdą? Czy nie jest to tylko snem? Szóstego września zgodnie z apelem radiowym, Zeus, który pełnił obowiązki zastępcy naczelnika harcerzy, zebrał alarmowo harcerstwo warszawskie i wyruszył z Warszawy na wschód . Chłopcy byli w wieku przedpoborowym. O jakichkolwiek przydziałach do pomocniczych służb wojskowych wśród panującego chaosu trudno było myśleć. Przede wszystkim trzeba było usunąć młodych mężczyzn z terenów, które mogły wpaść w ręce wroga. Tym sposobem Buki znalazły się w sytuacji niezmiernie głupiej. Wysportowani, zdrowi, zdolni osiemnastoletni chłopcy spędzili parę tygodni na drogach wśród milionowych rzesz uchodźców.
Drużyny harcerskie zaprawione w dziesiątkach wycieczek różniły się wybitnie od nieszczęsnej rzeszy uchodźców. Na czele ich stał dowódca, posiadający wyrobienie organizacyjne oraz dobre mapy. Z miejsca, zaraz po przekroczeniu Wisły, wyzwalając się spod przemożnej sugestii owczego pędu, zeszły drużyny z głównych dróg na drogi polne i leśne. 23 drużyna - Buki - szła jak inni. Chłopcy milczeli zasępieni, nikomu nie przychodziło na myśl, by śpiewać, nikt nie chciał rozmawiać. Stopy wybijały normalne tempo, a przez mózgi przelewały się setki dręczących obrazów i wątpliwości. Co to wszystko znaczy? Co się właściwie stało i co się dzieje? Dlaczego nie dostali jakiejś pożytecznej roboty? Czemu im nie wyznaczono jakichś zadań, które mogliby wypełniać? Te dręczące pytania, na które nie znajdowało się odpowiedzi, przerywały obrazy zapadające na całe życie w pamięć. Oto podchodzą do wsi i obserwują, jak lotnicy nieprzyjacielscy zniżają się i zrzucają na wieś bomby burzące i zapalające; w kilkadziesiąt minut wieś cała stoi w ogniu. W przeraźliwym ryku umyka z niej bydło, groza widoczna jest w oczach ludzi, którym udało się ujść z życiem z płomieni i z piekła wybuchów. Więc to taka jest wojna? Więc nawet bezbronna wieś? Więc nawet cywilna ludność... Twarde sumienia mają lotnicy niemieccy. Inny obraz: dróżka ich przecina szosę, muszą więc podejść do szosy. Szosa jest zatłoczona od horyzontu po horyzont w sposób wprost niesamowity. Rzeka ludzka wylała z ram szosy w rowy przydrożne i poza rowy. Gęsto posuwa się zbita ciżba, głowa przy głowie, ramię przy ramieniu - toboły, rowery, wózki dziecięce, głowy końskie, taczki... Oto wśród tej zgęszczonej ciżby, kluczy powoli na rowerze mężczyzna. Na plecach ma ogromny tobół, widocznie pościel, poduszki; na tym ogromnym tobole maleńkie, dwuletnie dziecko, trzymające się kurczowo rączkami za wielki supeł prześcieradła. Zośka, który to widzi, czuje jakiś skurcz bólu, cierpi, jakby był matką nieszczęsnego maleństwa. I nagle na szosie zaczyna się dziać coś niesamowitego. Gdzieś na dalekim horyzoncie pryskają ludzie na boki, w pola. Słychać słaby, z każdą chwilą intensywniejszy warkot motorów. Samoloty! Mkną tuż nad szosą, rażąc z karabinów maszynowych bezbronne tłumy uchodźców. Twarde sumienia mają lotnicy niemieccy. Raz tylko jeden w ciągu tych wrześniowych wędrówek Buki miały możność pożytecznego wystąpienia. Było to pod Dębem Wielkim. Jakaś zbójecka lotnicza eskadra zbombardowała pociąg z uchodźcami. Chłopcy, przechodząc obok toru, ujrzeli przeraźliwy obraz: wśród potrzaskanych, wykolejonych, dymiących wagonów - setki ludzi krzątających się nerwowo lub leżących we krwi. Nigdzie nie widać białych kitlów lekarzy i sanitariuszy, nigdzie wozów, które by przyjmowały rannych. Na równolegle z torem biegnącej szosie migają od czasu do czasu auta, przesuwają się wozy, żaden się jednak nie zatrzymuje, żaden nie dostrzega tuż obok widocznych plam krwi i ogromu ludzkiego cierpienia. - Panowie, tak być nie może - mówi powoli Alek. Twarz ma pobladłą. Po raz pierwszy ujrzał tak bezpośrednio i blisko grozę wojny. - My tych ludzi nie zostawimy. W parę minut potem, gdy cały oddziałek Buków, rozproszony wśród rannych przystępuje do najkonieczniejszych opatrunków, Alek staje na skraju szosy i daje znak zbliżającemu się samochodowi, by stanął. Auto, nie zwalniając biegu, przemknęło dalej. Drugie - to samo. Nie zatrzymał się również przejeżdżający wóz chłopski, mimo nalegań Alka. - Do jasnej cholery! - wyrywa się z ustmłodego człowieka.
Dłonie zwijają się w pięść, szczękę co chwila chwyta skurcz. - Chłopcy do mnie - woła w kierunku kolegów. Po chwili stoi na szosie cała gromadka. Zbliża się auto ciężarowe. Teraz już nie machają rękami i nie proszą. Stoją pośrodku drogi z niezłomną decyzją w oczach. - Stać! Auto ciężarowe powoli zatrzymuje się.
- Wszyscy wysiadać z wozu! - nie cierpiącym sprzeciwu głosem rozkazuje Alek. - Pan zabierze rannych z pociągu - nakazuje szoferowi. Szofer chwilę się waha.
Polecenie bowiem wydaje jakiś harcerz, nie wojskowy. Ale harcerz jest wysokiego wzrostu, z oczu jego widać, że nie żartuje, a za nim stoi pięciu czy sześciu innych, których twarze niedwuznacznie wskazują na to, czego chcą. Więc szofer wychodzi z auta. Powoli zaczynają schodzić podróżni. - Państwo do najbliższego miasteczka pójdą pieszo - mówi Alek. - Tam dostaniecie z powrotem wasze auto.
Mężczyzn proszę o pomoc w przenoszeniu rannych. I jak to często bywa w takich chwilach - nastrój egoizmu i oporu radykalnie się zmienił w nastrój współdziałania i pomocy. Następne auta i wozy zatrzymują już nie tylko Buki, lecz i ich przygodni pomocnicy z auta ciężarowego. Do późnego wieczora trwa męczący duszę i nerwy transport nieszczęsnych, cierpiących ludzi do miasteczka.
Była to dla Buków pierwsza i ostatnia okazja zaznaczenia swej pożyteczności. We Włodawie dowiedzieli się o oddziałach sowieckich, które szybko posuwają się na zachód . Niemcy zaś byli już pod Włodawą. Po krótkich naradach Zeus zarządził powrót ku Warszawie. Wracano również bocznymi drogami, chwytając nieustannie wiadomości o klęskach i zapadaniu się w przepaść całej państwowej machiny polskiej. Bez przygód weszli za Włodawą w teren okupowany przez Niemców. Szli milczący, zgryzieni, zdenerwowani, źli. Pierwsze niemieckie mundury wstrząsnęły nerwami. Echa bohaterskiej obrony Warszawy podniecały, piekły i dręczyły męczącym pytaniem: dlaczego nas tam nie było? Kapitulację stolicy odchorowali, nie chcieli tego dnia nic jeść. Dalszy marsz stał się marszem udręczonych, chorych psychicznie ludzi, których ożywiał jedynie niepokój o najbliższych. Na ulice Pragi weszli tuż za okupacyjnymi oddziałami niemieckimi, zajmującymi stolicę po trzydniowym zawieszeniu broni. Wracali po bezsensownej włóczędze, nakazanej przez chaos decyzji. Warszawa w październiku 1939 roku była miastem grozy. Gruzy hamowały ruch na ulicach, dymiły jeszcze zgliszcza. Na jezdniach piętrzyły się barykady. Domy były bez, szyb. Mieszkania bez światła, bez wody, oraz gazu. Zamarłej i niesamowitej ciszy ulic nie porusza zgrzyt wozów tramwajowych. Na każdym domu blizny po uderzeniach bomb i szrapneli. W słońcu przedziwnie pogodnej jesieni niezliczone tłumy ludności przelewają się jezdnią i chodnikami. Pod murami stoją pierwsi przygodni handlarze, trzymający w rękach różnorodne towary. Od czasu do czasu maszeruje wrogi oddział w szarozielonych mundurach. Coraz częściej przesuwają się zielone, policyjne auta niemieckie. Rozpoczyna swą działalność gestapo.
Zaczynają się pierwsze rewizje, pierwsze aresztowania. Ojciec Alka był jedną z tych najpierwszych ofiar gestapo. Siedzieli właśnie wszyscy w mieszkaniu, był już późny wieczór, minęła godzina policyjna. Alek bandażował sobie stopę, skaleczoną w końcowym okresie wędrówki, z której wrócił przed dwoma tygodniami.
Matka sprzątała ze stołu. Gdy rozległo się energiczne stukanie do drzwi, nikogo to specjalnie nie zaniepokoiło. W owe pierwsze okupacyjne tygodnie ludność
Warszawy-nie znała jeszcze lęku, powodowanego stukaniem w drzwi po godzinie policyjnej. - Kto tam?
- Polizei!
Weszło ich pięciu, z jakimś cywilnym volksdeutschem na czele. Od pierwszej chwili było oczywiste, że przyszli po ojca Alka, znanego w Warszawie działacza, kierownika dużego zakładu przemysłowego. Pan Dawidowski w czasie krótkiego badania był blady, lecz spokojny - nie znano jeszcze wówczas ani śledztwa gestapowskiego, ani sposobów likwidacji więźniów. Alek stał w rogu pokoju oszołomiony nieoczekiwanym wydarzeniem, zaskoczony tym, co się dzieje. Gdy zbliżył się doń ów gestapowiec w cywilu i czystą polszczyzną zaczął zadawać jakieś pytania dotyczące ojca, Alek przez chwilę wahał się, co i jak odpowiedzieć. Dopiero gdy cywil, natarczywie żądając wiadomości, gdzie są ukryte pieniądze, przyłożył do brzucha chłopca lufę pistoletu i zagroził strzałem, dopiero wówczas Alek zdecydował się na odpowiedź. - Strzelaj pan - powiedział wolno, patrząc w oczy szpicla. - Strzelaj pan - powtórzył. Dlaczego nie aresztowano wówczas Alka, dlaczego wyprowadzono tylko ojca? Bóg to raczy wiedzieć! Być może w pierwszych dniach okupacji gestapo nie miało jeszcze ustalonej metody postępowania w podobnych sytuacjach. Hardą odpowiedź chłopca pozostawiono bez następstw. Harda ta odpowiedź była dla Alka jakby wypowiedzeniem jego prywatnej wojny Niemcom. Jego pierwszą próbą stawiania oporu wrogowi. Aresztowanie ojca wywarło na Alku ogromne wrażenie. Wrażenie to uzewnętrzniło się w dwóch decyzjach jakże bardzo charakterystycznych dla Alka.
Decyzja pierwsza polegała na uczynieniu postanowienia, że do czasu, póki ojciec będzie więziony, nie tknie słodyczy ani cukru. W charakterystycznej tej, choć drobnej decyzji, trwał Alek konsekwentnie aż do czerwca 1940 roku. Potem już postanowienie stało się bezprzedmiotowe: jednej z nocy czerwcowych w lesie w Palmirach  ojciec Alka został rozstrzelany wraz z Maciejem Ratajem , Mieczysławem Niedziałkowskim  i dwustu kilkudziesięcioma innymi ludźmi, których jedyną winą było to, iż byli działaczami społecznymi, politycznymi lub gospodarczymi w przedwojennym życiu polskim. Decyzja druga była tak samo naturalna jak pierwsza, ale znacznie donioślejsza w skutkach. Alek postanowił jak najszybciej rozpocząć akcję przeciw okupantowi. W tej drugiej decyzji Alek był tylko jednym z tysiąca. Wszak we wszystkich polskich szkołach, we wszystkich salach publicznych przez lata całe widniało hasło: „Być zwyciężonym i nie ulec - to zwycięstwo”. Polska przegrała szereg bitew, nie przegrała jednak wojny. Wojna trwa! Walczą nasi sprzymierzeńcy, organizuje się we Francji nowy polski rząd i emigracyjne polskie siły zbrojne. Wojna trwa! Polska musi walczyć, musi walczyć także w kraju! Ledwo wróciwszy z wędrówki, zaczęły się Buki z Zeusem na czele schodzić na rozmowy, których głównym zadaniem było szukanie sposobów szkodzenia wrogowi i pełnienia służby społecznej w nowych warunkach. To poszukiwanie nowych dróg walki i służby było cechą charakterystyczną nie tylko Buków, lecz wszystkich czynnych elementów społeczeństwa polskiego w jesieni i w zimie 1939-1940 roku. Zespół Buków mógł się w tym poszukiwaniu poszczycić pewnym rekordem, jakże naturalnym wśród tej gromady młodych, której ambicją było przodowanie w inicjatywie i wysiłkach. Buki jedne z pierwszych chwyciły „trop” nowych form walki i służby. Stało się to 15 października 1939 roku. Tego dnia Zośka przybiegł do innych z paroma arkuszami pierwszego tajnego, na powielaczu odbitego pisemka. Był to pierwszy numer „Polski Ludowej” - pisma demokratycznej grupy młodzieży PLAN . Chłopcy z zapartym oddechem czytali nieudolnie powielone arkusze, mało zastanawiając się nad zdaniami o wyzysku kapitalistycznym i o krwawym sztandarze rewolucji, natomiast całym sercem chłonąc słowa, męką cierpień i nienawiści zaprawione, wzywające do walki z okupantem. Nie ma się co długo namyślać! Oto jest ośrodek, który organizuje akcję przeciwniemiecką. Natychmiast do nich i natychmiast z nimi. Byle jak najprędzej szkodzić wrogowi! Zośka, który znał jednego z założycieli PLANu - wybitnego instruktora harcerskiego - Juliusza Dąbrowskiego  szybko nawiązał łączność między PLANem a zespołem Buków. Grupa PLAN-u okazała się nielicznym, lecz pełnym zapału środowiskiem gorącej młodzieży, próbującej z chaosu pomysłów i rozbieżnych koncepcji wytworzyć jakąś całość. W paru pokoikach przy ulicy Złotej był przez cały dzień ruch przeczący najbardziej elementarnym zasadom konspiracji. Dwa razy w tygodniu powielano tam „Polskę Ludową” (notabene stronę techniczną już drugiego numeru wzięły w swe ręce Buki). Przez cały dzień przyjmowano interesantów, między innymi nowych członków organizacji (największym zmartwieniem PLAN-u było to, że do organizacji zgłaszali się sami inteligenci; za wszelką cenę starano się zdobyć młodzież robotniczą!). Przysięga, która w tydzień po przyjęciu do organizacji Buków została uchwalona przez zarząd PLAN-u, składała się z tak fantastycznych zdań, jak chyba żadna z konspiracyjnych przysiąg. Była tam mowa o walce na życie i śmierć z Niemcami oraz o niezłomnej woli rozbudowania w Polsce... uniwersytetów ludowych; o zdradzie karanej śmiercią oraz o... kategorycznym postanowieniu nie zamieniania z Niemcami żadnego słowa. Zespół Buków, spragniony konkretnych wystąpień przeciwniemieckich, wybrał spośród projektów i zamierzeń PLAN-u to, co było najbardziej w nich konkretne. Dwie piątki dwa razy w tygodniu powielały i kolportowały „Polskę Ludową”. Jedna piątka poszła do współpracy z grupą bojową słynnego Kota , który był pierwszym działaczem niepodległościowym, ściganym plakatami policji niemieckiej jako „zbrodniczy Żyd”. Dwie inne piątki wzięły na siebie propagandę uliczną. W tych właśnie piątkach propagandy ulicznej znaleźli się Zośka, Alek i Rudy. Gdy w końcu października 1939 roku rozplakatowana została odezwa nowo mianowanego gubernatora Franka o utworzeniu Generalnej Guberni - na odezwie tej w parę dni po jej rozwieszeniu „nieznani sprawcy” ponalepiali małe wąskie karteczki: „Marszałek Piłsudski powiedziałby: a my was w d... mamy”. Przed tymi wąskimi skrawkami papieru, nalepionymi na żółtych plakatach obwieszczenia, stawały na moment masy ludzi i, chwyciwszy okiem treść, uśmiechały się i szły dalej. Szły jakoś bardziej wyprostowane, jakoś raźniejszym krokiem, mocniej patrząc przed siebie. Historycznym faktem pozostanie, że te pierwsze w Warszawie nalepki propagandowe wyszły z koncepcji i z „warsztatu” Rudego i jego kolegi Jerzego Masiukiewicza-Małego . „Warsztat” składał się z maleńkiej drukarenki-zabawki, której gumowe literki mogą być złożone najwyżej w dwa wiersze. Obydwaj młodzi ludzie wraz z kolegami w podnieceniu „drukujący” i rozlepiający swe karteczki, niewątpliwie nie zdawali sobie sprawy z tego, że realizują pierwszy czyn samorzutnej polskiej propagandy podziemnej i że robią coś, co dla morale świeżo pokonanego narodu mieć będzie wielkie znaczenie.
Kolejnym zagadnieniem był kłopot z uruchomionymi wśród ruin i zgliszcz stolicy luksusowymi restauracjami i dancingami. Młodym ludziom z PLAN-u oburzenie tamowało oddech, gdy patrzyli na przepych zastawionych winami i zakąskami stołów, oddzielonych jedynie wielkimi witrynami okien od rażącej nędzy warszawskiej ulicy. Na tę podłość moralną za mało było nalepek. Historycznym faktem pozostanie, że zespół Buków w ramach PLAN-u po raz pierwszy zastosował gazy dla wywarcia presji na nikczemność. Mianowicie w grudniu 1939 roku młodzi ludzie i jedna dziewczyna pod przewodnictwem Janka Błońskiego  (cudowny człowiek, zakatowany w 1942 roku na Szucha) zagazowali osławiony warszawski lokal luksusowy „Adrię” gazem wywołującym wymioty. Satysfakcją było przyglądanie się wystrojonym kobietom i obżartym, łajdackim twarzom mężczyzn opuszczających szybko „Adrię” i „chorujących” w śniegu na ulicy. Występ w „Adrii” był ostatnim aktem współpracy Buków z PLAN-em. Zarówno Zeus, jak i sami chłopcy stwierdzili, że związanie się z PLAN-em było związkiem nienaturalnym. Nie mieli zainteresowań partyjno-politycznych i źle się czuli w chaosie organizacyjnym.
Pragnęli innego typu organizacji. Rozstanie odbyło się bez zgrzytów, bez nieporozumień, w sposób naturalny i uczciwy. Obie strony stwierdziły, że nie pasują do siebie - i Buki odeszły, by dalej szukać swego właściwego miejsca w Polsce Podziemnej. Odeszli na miesiąc przed katastrofą PLAN-u. Słynna była na całą Warszawę ta pierwsza wielka „wsypa”. Był to początek 1940 roku.
Kilkudziesięciu ludzi znalazło się w rękach gestapo, przy czym aresztowano także rodziny podejrzanych, między innymi całą sześcioosobową rodzinę Juliusza Dąbrowskiego, z której cztery osoby zginęły od kul lub w obozach, oraz rodzinę Jerzego Drewnowskiego . Gestapo było we wszystkich lokalach PLAN-u. Schwytano Kota w jego mieszkaniu i tylko dzięki dużej przytomności umysłu dzielny ten mężczyzna potrafił wymknąć się z rąk gestapowskich. Z zespołu Buków nikt nie ucierpiał. Burza przewaliła się obok nich. Oddajmy hołd ówczesnej młodzieży PLAN-u i jej kierownikom. To prawda: byli chaotyczni w organizacji. Były to jednak gorące serca pragnące zespolić szczęście Polski ze szczęściem jej najszerszych warstw ludowych. I była to także jedna z najpierwszych organizacji niepodległościowych podziemnej Warszawy. Ponad trzy miesiące trwało poszukiwanie przez Buki nowego dla siebie miejsca w Polsce Podziemnej. Niełatwa to była sprawa. Centralna organizacja wojskowa - Służba Zwycięstwa Polski - tak się zakonspirowała, że trafić do niej przedstawiciele Buków nie mogli. Penetrując więc świat podziemny co ruchliwsze Buki wywiadywały się i szukały odpowiedniej służby, zajmując się na razie kolportażem podziemnej prasy, którą z miesiąca na miesiąc stawała się coraz liczniejsza. Kolportowano prasę organizacji wojskowej, ale ileż także innych pism przeszło przez kolportaż Buków w świat! Szła przez ich ręce słynna na owe czasy i szeroko rozprowadzana „Polska Żyje”. Szła prasa socjalistyczna, narodowa, demokratyczna, bezpartyjna, szły gazety powielone i drukowane. Ponieważ jednak kolportaż dużo czasu nie zajmował, równocześnie zaś skończyły się w domach Buków słynne trzymiesięczne pensje, wypłacone we wrześniu przez polskie władze - musieli zająć się pomocą materialną swym domom. Trzeba było chwytać Wszystko to, co dawało zarobek. Ale czy chwytano naprawdę każde wpadające pod rękę zajęcie? No... nie! Były zarobki, które jakoś odpychały, na które żaden z nich nie miał ochoty. Raziło coś w paskarskim handlu żywnością. Nie pociągały pierwsze próby wyrobu bimbru. Bez specjalnego zastanawiania się, bez specjalnej myśli przewodniej, wdrożeni do pewnego typu postępowania - wybierali te wojenne sposoby zarobkowania, w których zarobek szedł w parze z mniejszą lub większą akcją pomocy społecznej. Więc przede wszystkim szklarstwo. Po oblężeniu domy warszawskie były całkowicie pozbawione szyb, a zima 1939-1940 roku była jedną z najstraszliwszych polskich zim.
Brakowało opału. Ludność cierpiała ogromnie. Szklarze mieli pełne ręce roboty i wtedy właśnie zaczęły powstawać, jak grzyby po deszczu, zastępy szklarzy- amatorów, a wśród nich Buki. Piekielnie męcząca była ta praca. Ręce grabiały na mrozie, puchły palce. Nieustanne przebywanie w wyziębłych mrozem pokojach wciągało w przewlekłe przeziębienia. Wydostanie szyb wymagało fantastycznej pomysłowości i sprytu. Ale cóż to była za satysfakcja, gdy się widziało, jak do świeżo oszklonych izb wracali wypędzeni z nich ludzie, jak po raz pierwszy nagrzane piece ocieplały powietrze, jak w tym błogim cieple wracał spokój na twarze dzieci, kobiet i mężczyzn. Gdy skończył się sezon szklenia, rozdzieliły się drogi Buków. Rudy zaczął dawać korepetycje. W mieście zamknięte były wszystkie szkoły, a Rudy był doskonałym korepetytorem. Alek ze swym zamiłowaniem do ekstrawagancji uruchomił jedną z pierwszych w Warszawie riksz - to jest dwukołowy wózek połączony z rowerem. Rikszę prowadził do spółki z Małym.
Ponieważ były to czasy, gdy uruchomiono tylko kilka linii tramwajowych, zaś każda z dopiero co wprowadzonych w stolicy riksz wzbudzała wśród publiczności zdumienie i uśmiech - Alek czuł się doskonale. - Te, Mały, czy nie sądzisz, że możemy być dumni z wprowadzenia w Polsce nowych środków lokomocji? Pionierzy jesteśmy, psiakość! Praca riksiarza była ciężka i męcząca. Riksz mało, amatorów transportu dużo. Gdy Alek z Małym wracali po dniu roboczym do domu, czuli się tak zmęczeni, że nie mieli już chęci ani na czytanie, ani na dyskusje. Ponieważ wraz z nadejściem lata zjawiły się na ulicach nie sprzątanego miasta tumany kurzu, Alek i Mały powzięli decyzję skończenia z rikszą. - Pan Bóg dał lato nie po to, by pedałować po mieście w skwarze i kurzu. Trudno dziś o góry i morze, ale najbliższa wieś jest tuż-tuż. I tak się zaczął nowy rozdział zarobkowej, typowo wojennej pracy Alka - został drwalem. Ponieważ węgiel nie dochodził wówczas do stolicy i drzewo stało się podstawowym środkiem opału, o pracę w lesie było nietrudno. W jednej z podwarszawskich miejscowości zaciągnął się Alek do roboty i ciął, piłował, rąbał od rana do wieczora. Rąbanie drzewa jest ciężką pracą, ale wbrew pozorom - pracą przyjemną. Szczególnie dla młodego, silnego mężczyzny. Gdy się oburącz trzyma w dłoniach ciężką szczapę, która jak piorunem rażona rozpada się na dwie części - ma się poczucie siły, w której dobrze czuje się psychika męska. Tam to właśnie, w środowisku gdzie pracował jako drwal, poznał Jędrka Makulskiego . Był to chłopiec o parę lat młodszy od Alka i prawie o połowę mniejszy od niego, ale z usposobienia, charakteru, sposobu myślenia i zainteresowań tak doń podobny, że już po krótkim czasie młodzi ludzie zaprzyjaźnili się z sobą. Początki ich przyjaźni związane były z pewnym odkryciem, które na parę miesięcy związało ich i zespoliło we wspólnym przedsięwzięciu. Spacerując kiedyś po lesie, natknęli się na jakieś miejsce, najwidoczniej świeżo poryte łopatami. Zaczęli myszkować i ze zdumieniem wydostali karabin. Parogodzinna praca postawiła ich wobec faktu nie budzącego żadnej wątpliwości. Natknęli się na spory skład broni, złożony z kilku karabinów maszynowych, kilkudziesięciu karabinów ręcznych i dużych zapasów amunicji.
Najwidoczniej któryś z oddziałów, zmuszony do kapitulacji, zakopał tę broń, by nie dostała się wrogowi. Zakopał ją jednak mało starannie. Odkrycie ogromnie poruszyło obydwu młodych ludzi. Nie sposób było o tym mówić komukolwiek z domowników. W lęku przed odpowiedzialnością doradziliby im jeszcze jakieś głupstwo. Gwałtownie czynione próby dotarcia do jakiejkolwiek komórki organizacji wojskowej, zakomunikowania jej o odkryciu i przekazania broni - spaliły na panewce: nie potrafili dotrzeć do wojska. Cóż pozostawało robić?
Wzięli na siebie całkowicie ciężar, radości i kłopoty odkrycia. Przez szereg tygodni każdej wolnej godziny i w każde święto gruntownie porządkowali broń, czyścili ją starannie („reperujemy rower, proszę pani”), oliwili, szczelnie zawijali w impregnowany materiał, wreszcie starannie zakopywali w dobrze urządzonym schronie. Była to ciężka i męcząca robota, która zajęła obu chłopcom kilka miesięcy. Pomagało im w tym zresztą paru Buków. Groza jednak odpowiedzialności ciążyła na Alku i Jędrku. Ta właśnie praca stała się podłożem ich paroletniej przyjaźni. Specjalnością, w której zasłynął Zośka - był wyrób marmolady. Co prawda i on w początkach zimy, wzorem większości Buków, pracował jako szklarz, ale sezon szklarski skończył się, trzeba było rozejrzeć się za nowym źródłem zarobkowania. I wtedy powstał pomysł założenia „fabryki” marmolady. Oto w pokoju Zośki siedzą wokół wielkiej misy pracownicy „fabryki” obierając i krając jabłka, marchew i rabarbar: matka, siostra, Urka , Czarny Jaś, Jacek Tabęcki i Leszek Zieliński . Jacek od paru miesięcy bardzo zbliżył się z Zośką. Jest pierwszym w życiu Zośki przyjacielem. Jego zdolności, inteligencja, hart zdobyty wskutek trudnych warunków domowych – imponowały Zośce, pociągała zaś wielka subtelność. Imponowała także umiejętność i zamiłowanie do przelewania na papier swoich i wspólnych myśli oraz treści pochłanianych masowo książek. Czego tam nie było w notatkach Jacka! I to, że człowiek może zostać takim, jakim chce, i uwagi o honorze, myśli o bohaterstwie, o potrzebie ofiar i to, jaki musi być żołnierz polski, uwagi o roli rozumu i uczucia, a także o błędnej przezeń ocenie Zośki, jako kierującego się wyłącznie rozumem. Teraz wspólnie prowadzą wytwórnię marmolady. W domu Zośki tak jest dobrze, że każdy pomysł pracy zarobkowej, tutaj właśnie zakotwiczonej, wydaje się doskonały. W „fabryce” marmolady rozmawia się o wszystkim, nigdy jednak o sprawach organizacyjnych Buków, choć do „fabryki” coraz więcej zagląda kolegów. Dom Zośki przyciąga jak magnes. Czy to działa atmosfera wzajemnej życzliwości, otaczająca całą tę rodzinę? Czy to przyciąga młodych ludzi obecność Hanki i Urki! Być może działa powód jeden i drugi - niewątpliwie wszakże oddziałuje także powód trzeci: w owym czasie przywódcze „właściwości Zośki rozwijają się i wzmagają. Wokół jego osoby zaczyna się koncentrować samorzutnie cała gromada Buków. Tak samo samorzutnie ze strony Zośki wzrasta troska i poczucie odpowiedzialności za cały zespół. Osoba Zośki zaczyna spajać Buki czymś bardzo mocnym i bardzo trwałym. Ale wszystkie te i tym podobne zajęcia zarobkowe i dorywcze prace społeczne nie dawały ani Zośce, ani Alkowi, ani Rudemu, ani ich kolegom poczucia stałości. - To wszystko - nie to!
Szukano więc dalej nowych dróg i nowych czynności. Kiedyś cały zespół Buków związał się z działalnością Stołecznego Komitetu Samopomocy Społecznej, w którym dział młodzieżowy objął profesor Domański-Zeus. Kiedy indziej wzięto na siebie wielki trud porządkowania mogił żołnierskich. I to, i tamto było bezpośrednio pożyteczne, ale na dnie wszystkiego wciąż leżała niepewność: czy to jest jednak to, o co chodziło? Stosunkowo najsilniej związali się w tym przejściowym czasie z pracą komórki więziennej, tzw. Komórką Andrzeja. Praca w komórce więziennej była pierwszą służbą Buków na rzecz podziemnych sił zbrojnych, których ramieniem w więziennictwie warszawskim była Komórka Andrzeja.
Charakter tej pracy, jak to często bywa u Pani Służby, łączył w sobie dużą odpowiedzialność i... nudę.
Chłopcy rozdzieleni zostali na niewielkie zespoły według dzielnic, całością dowodził Zośka. Każda dzielnica miała swój lokal, na który co dzień przychodziło kilka lub kilkanaście drobnym makiem zapisanych grypsów więziennych. Karteczki te kurierzy rozwieźć mieli po mieście i doręczyć adresatom. Ponieważ zaś adresaci z reguły nie oczekiwali ani karteczek, ani nieznajomych „listonoszy” - o kłopotliwe nieporozumienia było nietrudno. Robotę w komórce więziennej rozpoczęto w marcu 1940 roku, trwała ona do czerwca. Potem zakotłowało się coś „na górze”. Karteczek zapisanych drobnym makiem było coraz mniej, rowery całymi dniami zaczynały stać bezczynnie. W końcu czerwca Buki rozstały się z komórką więzienną. Trwałą zdobyczą z tej służby było zawiązanie przyjaźni między Bukami i panem Jankiem , ich bezpośrednim przełożonym w komórce więziennej. W drugiej połowie 1940 i w początkach 1941 roku na pierwszy plan wybiło się w zespole Buków samokształcenie. Właściwie JUŻ od października 1939 roku uczyli się i dyskutowali. Jedni z pierwszych w Warszawie zorganizowali komplety matematyki, fizyki oraz cykle dyskusji historycznych i światopoglądowych. Ale w tym właśnie czasie, na przełomie 1940 i 1941 roku, ogarnęła ich istna pasja nauki i dyskutowania. Jakby na przekór ponurej rzeczywistości, wbrew nastrojom paniki, jaka ogarnęła Warszawę na skutek olbrzymich łapanek do
Oświęcimia, przeprowadzonych w sierpniu i wrześniu 1940 roku, wbrew beznadziei politycznej, spowodowanej katastrofą Francji, wbrew strasznym warunkom ciężkiej drugiej wojennej zimy, wbrew temu wszystkiemu młodzi ci ludzie z zaciętym uporem co dzień odrabiali samym sobie wyznaczone przydziały naukowe i parę razy w tygodniu organizowali wieczory dyskusyjne. Cóż za fantastyczne fluidy napełniały atmosferę pokojów, w których zbierała się ta gromadka. Jaka przekora biła z dyskutowanych tematów w stosunku do rzeczywistości. W tygodniu, w którym Hitler odbierał defiladę w Paryżu i w całej Europie ludzie chodzili ze spuszczonymi głowami - ci „wariaci”, zawiesiwszy ścianę mapami, roztrząsali sprawę wcielenia do Polski Prus Wschodnich. Gdy przychodzić zaczęły pierwsze wiadomości o masowych zgonach w Oświęcimiu - po obszernym rozważeniu sprawy, jednomyślnie zajęli stanowisko, iż w polskiej walce przeciwko zbrodniarzom pruskim, należy bezwzględnie unikać metod hitlerowskich, a zachować rycerskie, polskie obyczaje. Wreszcie któregoś mroźnego dnia, gdy woda w mieszkaniu pozamarzała w dzbankach, a para buchała z ust przy każdym oddechu - urządzili... poranek szopenowski. Tak oto bezgraniczna wiara młodości: wiara w siebie samych, wiara w naród, wiara w słuszność polskiej sprawy i w najwyższą sprawiedliwość - kazała tym młodym ludziom traktować całą otaczającą ich rzeczywistość jako coś bardzo nierealnego i przejściowego. W tym też czasie Zośka, Alek, Rudy i kilku innych -wstąpiło do Szkoły Budowy Maszyn im. Wawelberga . Uczyli się starannie, choć nie była to szkoła, do której by uczęszczali w czasach normalnych. W każdym jednak razie była to szkoła i normalna nauka. Dawała więcej niż komplety, szczególnie gdy się lekcje uzupełniało samokształceniem i „naciągało” profesorów na dodatkowe wyjaśnienia.
Uczenie się, dyskusje światopoglądowe, wycieczki, kolportaż, zajęcia zarobkowe, doraźne służby na rzecz tej czy innej komórki podziemnej, wszystko to zajmowało całe dnie, dawało poczucie, że się spełnia swe obowiązki, ale... „Dyskusje nam się coraz częściej nie kleiły. Chcieliśmy coś robić. Robić z przeświadczeniem, że to jest robota warta całkowitego oddania się jej”. Tych parę zdań napisał, wspominając te czasy, Zośka. I oto - stała się rzecz, której wszyscy pragnęli. W marcu 1941 roku trafili wreszcie na właściwy tor. Związali się z akcją małego sabotażu, prowadzoną przez organizację podziemną Wawer, która stanowiła wówczas czoło otwartej walki z okupantem w kraju na odcinku szczególnie istotnym - odcinku oddziaływania niezależnej polskiej myśli na najszersze rzesze narodu. W okresie szczytowych powodzeń Niemiec, w okresie największego wzrostu ich potęgi - udany dowcipny pomysł propagandowy wytwarzał ten szczególny nastrój Warszawy, który ją będzie charakteryzował przez całą okupację, nastrój niczym nie zmąconej wiary w słuszność własnej sprawy i kpiarskiego stosunku do tak zwanych „tymczasowych”. Nowa robota otworzyła chłopcom okazję do prawdziwie czynnej służby w pracy niepodległościowej. W przyłączeniu się do akcji Wawra nie pośredniczył już Zeus. Na parę miesięcy przedtem, wypełniając rozkaz Głównej Kwatery Szarych Szeregów ruszył do Wilna, w celu nawiązania kontaktów z harcerstwem wileńskim. Ruszył - i ślad po nim zaginął. Młodzi ludzie przez długie miesiące i lata odwiedzali po dawnemu tak przez nich lubiane mieszkanie Zeusa i przyglądali się po dawnemu cudom jego podróżniczych zbiorów, rozmawiając całymi godzinami z samotną starszą panią, która wciąż jeszcze czeka.  

Kamienie na Szaniec ~ Aleksander Kamiński Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz