Pewnej marcowej nocy gestapo aresztowało Jednego z towarzyszy broni Rudego - Heńka . Katuszami i podstępem (znalezione gdzieś na mieście w czasie jednej z rewizji notatki) wydobyto zeń kilka faktów. Do wiadomości gestapowców dostał się tylko drobny ułamek tego, co wiedział Heniek. W notatkach było zresztą tylko jedno nazwisko i jeden adres: nazwisko i adres Rudego.
Popołudnie 22 marca 1943 roku spędził Rudy ze swym najbliższym przyjacielem.
Skończyli przygotowania do przenoszenia dużego magazynu materiałów wybuchowych, brali udział w dyskusji na temat podjętej w owym czasie przez Szare Szeregi akcji stworzenia porozumienia międzyorganizacyjnego konspiracyjnych organizacji młodzieżowych i teraz szli do domów. Rudy odprowadzał Zośkę. Rozmawiali o sprawie ostatnio bardzo ich obchodzącej: o formowaniu osobowości przez wzajemne oddziaływanie; analizowali dodatnie i ujemne wpływy, jakie na siebie wywierają.
Zbliżała się godzina policyjna, trzeba się było rozstać. Rudy był bardzo ożywiony i pogodny.
- Nie mam teraz żadnych zmartwień - mówił do przyjaciela. - Choćbym nawet chciał, nie mam. Teraz ty musisz się zacząć czymś martwić. Wieczorem przed snem Zośka zatelefonował do Rudego. W ostatnich miesiącach czuli się ze sobą wyjątkowo dobrze> zgadzali się w poglądach na świat, na wypadki, na ludzi.
Pasjonowały ich te same prace, te same zadania. Zapatrzeni byli obaj w te same rzeczy nieuchwytne a tak ważne, że malały wobec nich wszystkie inne problemy życia. Wymiana najbłahszych zdań sprawiała im przyjemność. Zośka telefonował bez żadnego powodu - ot tak, żeby powiedzieć dobranoc. Rudy. leżał już w łóżku i na bosaka przybiegł do telefonu. - Dobranoc! - odpowiedział przyjacielowi. 23 marca o godzinie czwartej minut trzydzieści rano do mieszkania Rudego weszło sześciu ludzi. Sześciu Niemców umundurowanych i po cywilnemu, czterech innych pozostało na zewnątrz. Ci, co weszli, trzymali w pogotowiu maszynowe pistolety.
Jakakolwiek próba oporu lub ucieczki była niemożliwa. Po krótkiej rewizji zabrano Rudego i jego ojca na Pawiak. W mieszkaniu pozostało jeszcze paru i dokładnie przeglądali każdy pokój, a potem strych i piwnicę. Znaleziono rzeczy, których przeznaczenie nie budziło żadnych wątpliwości. Już w piętnaście minut po przywiezieniu Rudego na Pawiak zaczęto pierwsze badanie. Zwykle badania przeprowadzane są na Szucha i zaczynają się bez takiego pośpiechu. W tym jednak przypadku gestapowcy działali z wyjątkowym tempem. W przebiegu wstępnego śledztwa gestapo nabrało przeświadczenia, że Rudy jest jedną z głównych sprężyn dywersji. Gestapo zdecydowało jak najszybciej wydusić od nowego więźnia adresy magazynów materiałów wybuchowych oraz adresy wszystkich znanych mu przełożonych i kolegów. Pierwsze badanie przeprowadzono na Pawiaku. Rudy wyparł się wszystkiego. Zaczęło się bicie. Pokazano mu znalezione notatki. Wstrząsnęło nim to do głębi, ale nie zachwiało w postanowieniu zapierania się wszystkiego.
Główną jego troską było ukrycie świeżej blizny po ranie na udzie. Toteż tak się kręcił i wystawiał na razy, by uderzenia spadały właśnie na tę bliznę. Po kilku minutach blizna była już na tyle poszarpana i zakrwawiona, że Rudy przestał o tym swoim kłopocie myśleć. Katujący go gestapowcy z uporem i bez przerwy żądali adresów i nazwisk. Gdy twierdził, że nie zna żadnego i podawał bardzo lakoniczne i bardzo prawdopodobne wersje, tłumacząc powody przechowywania rzeczy znalezionych u niego w czasie rewizji - gestapowców wyprowadziło to z równowagi.
Gdy wreszcie podał pierwsze nazwisko - kolegi zmarłego niedawno w Oświęcimiu, prowadzący śledztwo wściekł się. - Kłamiesz, kłamiesz, łotrze!
Bicie trwało bez ustanku z parogodzinnymi przerwami. Bito go w trzech postawach:
na stojąco - pięścią po twarzy i głowie, leżącego na stołku - kijem i pejczem, oraz na podłodze, gdy mdlał - butami po brzuchu i między nogi. Miażdżono mu również podkowami butów dłonie na kamiennej posadzce, gdy leżał wyczerpany bez sił. Bicie kijem ustało dopiero wtedy, gdy kij złamali mu na głowie. Badanie trwało, przeniosło się teraz na Szucha. Na stole leżały niektóre rzeczy, znalezione w mieszkaniu Rudego. Między innymi duża pieczęć z kotwicą z czasów Małego Sabotażu. Jeden z gestapowców umaczał pieczęć w tuszu i ostemplował nią twarz i głowę Rudego. Rudy był zdrów, lecz chudy i dość drobny. Już pierwsze bicia doprowadziły go do utraty przytomności. Zemdlenia były ulgą w torturach.
Nadstawiał więc umyślnie głowę na razy, by stracić przytomność i nie czuć męki.
Zemdlonego budzono do życia kopaniem w brzuch, deptaniem rąk i wierceniem butami między nogami. Już pierwszego dnia męki Rudy nie mógł stać. Musiano go nosić na noszach, lub ciągnąć omdlałego za ręce, włócząc głową i nogami po korytarzach i schodach. Gdy przywieziono go pierwszego dnia z Szucha na Pawiak, zaopiekowali się nim więźniowie.
Ludzie ci, którzy co dnia spoglądali na ciężkie sytuacje, cucąc Rudego w łaźni, byli poważniejsi niż zwykle. Pierwszą noc Rudy spędził na ogólnej sali. Ojciec i kilku przygodnych ludzi na ochotnika dyżurowali przy nim całą noc opiekując się, co parę minut podając wodę i przewracając na drugi bok.
Następnego dnia przeniesiono go do szpitala w stanie bardzo ciężkim. Ale już w parę godzin potem wzięto go na dalsze badania na Szucha. W czasie tych badań leżał cały czas na noszach. Na tych noszach bito go i katowano straszliwie. Z trudem docucono się go na Pawiaku. W piątek przeprowadzono konfrontację z Heńkiem. Gdy Rudy w dalszym ciągu przeczył, zaczęto go katować przy Heńku.
Heniek stał z podsiniaczonym okiem i ze śladami zadawanych mu w czasie badań przed tygodniem razów na twarzy i głowie. Stał śmiertelnie blady z udręki i bólu. Nie mogąc znieść widoku znęcań nad Rudym, zawołał: - Panowie, on powie, ale później! Dajcie mu spokój! To jest bardzo dzielny chłopak! Wobec uporczywego milczenia Rudego, gestapowcy przerwali tego dnia badania, zapowiadając wezwanie na śledztwo w sobotę. - To wszystko, co było, to nic - wycedził przez zęby do Rudego prowadzący śledztwo gestapowiec - od jutra nie zmrużysz oka: będziemy cię lać tak długo, póki się nie przyznasz. A zwracając się po niemiecku do swych pomocników, dodał - bić aż do śmierci! Rudy został aresztowany o świcie, a już około godziny siódmej alarmowo zwoływali się jego przyjaciele. Byli poruszeni w najwyższym stopniu. Los uderzył w kogoś specjalnie im bliskiego. Czuli wzburzenie i pustkę, jakby się coś urwało, skończyło, uleciało. W oczach niejednego z tych młodych mężczyzn, które w ciągu ostatnich miesięcy i lat widziały już wiele groźnych obrazów - błyszczały łzy. Uczucie rozpaczy i pustki pod wpływem jednej myśli zmieniło się nagle w uczucie nadziei. Jeszcze nie koniec! Jeszcze jest szansa, przecież można odbić Rudego! Odbić można - odbić trzeba! Zośka głośno wypowiada to, co czują wszyscy. - Odbijemy! Odbijemy jeszcze dziś! - W jednej chwili cała wstrząśnięta wypadkami istota Zośki robi skok od wzburzonych uczuć - do woli, do decyzji, do planowania i zarządzeń.
Gorączkowe narady przerywa dopiero przypomnienie Andrzeja, że za pół godziny jest zbiórka, mająca na celu przenoszenie magazynu materiałów wybuchowych. I takie już było poczucie służby żołnierskiej w tych młodych ludziach, że wszyscy natychmiast wstali i pospiesznie udali się na wypełnienie wyznaczonego na ten ranek koniecznego obowiązku, choć dusze ich łamały się z niecierpliwości i bólu.
Całe przedpołudnie mija w gorączkowej aktywności. Padają rozkazy. Gońcy rozbiegają się w różne strony. Wszyscy z jakąś zaciętością biorą się do roboty.
A roboty jest masa. Prócz ewakuacji magazynu oraz ostrzeżenia zagrożonych, szeregu żmudnych i pilnych posunięć wymaga przygotowywana na popołudnie akcja.
Tempo roboty jest szalone. Rozpoznanie, alarmowanie zespołów, przygotowanie broni i materiałów, lokale... Specjalnie delikatne zadanie do wypełnienia ma w tych gorączkowych chwilach Wesoły . Wesoły - jeden z kolegów Zośki - jest człowiekiem o zawsze bladej cerze i- jakby w smutku zakrzepłych rysach twarzy.
Jest szczupły, pracuje jako akwizytor u „Wedla”, zna język niemiecki. Przed kilkoma tygodniami na rozkaz Naczelnika Szarych Szeregów rozpoczął ryzykowną, lecz dużej wagi próbę dostania się do gmachu gestapo przy alei Szucha, jako dostawca czekoladek i cukierków „Wedla”. Udało się! Od pewnego czasu co drugi, trzeci dzień jest na alei Szucha i krążąc po korytarzach i pokojach różnych pięter olbrzymiego gmachu - zbiera zamówienia na wyroby „Wedla”. Nerwy ma napięte, w czasie tych pierwszych swych wizyt na Szucha, do ostateczności. Słuch i wzrok wchłaniają najdrobniejsze szczegóły. Próbuje „towarzyskich” rozmów z gestapowcami. Nagłe aresztowanie Rudego narzuca Wesołemu jego pierwsze zadanie: podać kiedy i jak przewożony jest Rudy z Szucha na Pawiak. Gdy Wesoły przeprowadza rozpoznanie na Szucha, Zośka jednocześnie odbywa niecierpliwe rozmowy z naczelnikiem Szarych Szeregów oraz ze swymi dowódcami z Kedywu. W rozmowach tych Zośka jest nieustępliwy. - Odbijemy za wszelką cenę. - Nic to, że chodzi nie o odbicie więźnia z jakiegoś łatwego prowincjonalnego aresztu, lecz w Warszawie pomiędzy Szucha a Pawiakiem. Mówiono im, że Rudy przecież jest nie pierwszym i nie ostatnim. Mury Pawiaka i Szucha pochłonęły tysiące ofiar. Nie odbijano wielkich przywódców Polski Podziemnej, nie odbijano aresztowanego niedawno Delegata Rządu , nie odbijano największych polskich polityków, wojskowych, uczonych... Lecz na perswadujących spoglądają nieustępliwe oczy. - To prawda, że tych wszystkich naprawdę wielkich i ważnych nie odbijano, ale Rudego musimy odbić. Wieczorem wszystko gotowe. Wesoły podał telefonicznie to, co trzeba.
Ludzie rozstawieni. Niestety „w górze” nie zapadła jeszcze decyzja .
Tuż przed godziną przejazdu samochodu więziennego Zośka dostaje rozkaz:
rozładować akcję. Mieni się cały na twarzy, przeżywa straszliwy wstrząs. Jest już jednak tak wyrobiony i karny, że zdejmuje ludzi z posterunków. Ledwo skończył, ulicą przejeżdża więźniarka z Szucha. Ludzie zeszli ze stanowisk z uczuciem fatalnej bezsilności i żalu. Nikt nie myślał o tym, że walka nie byłaby łatwa: wszystkim przed oczyma stoi postać Rudego.
Wczoraj jeszcze wśród nich, dziś zaś w rękach wroga.
Mijają dwa dni, pełne niepokoju chwile rezygnacji i coraz to na nowo budzącej się nadziei. W czwartek wieczór wątpliwa wiadomość: jutro będzie jechał przez miasto. Całe piątkowe rano ludzie czekają w niepewności. Tego dnia nic się nie klei. Nie wiadomo niczego pewnego. Zbierają się, rozchodzą, znów zbierają.
Nareszcie pozytywna i ważna wiadomość od Wesołego: Będzie jechał przez miasto! Z wiadomością tą wpada naczelnik Szarych Szeregów, Nowak - harcmistrz Florian Marciniak - patronujący całym sercem i wszystkimi swymi możliwościami sprawie odbicia Rudego. To jego wpływom, jego sile argumentacji, a przede wszystkim doskonałemu zrozumieniu przez niego uczuć, które owładnęły oddziałem, zawdzięczać należy zapadnięcie „w górze” decyzji odbicia oraz realizacji pomysłu. Karetka więzienna ma przejeżdżać Bielańską około godziny piątej po południu. Jest tylko trzy godziny czasu. Nie wolno zmarnować żadnej minuty.
Rozkazy są wydawane pospiesznie umówionym sposobem. W kilku punktach miasta przeprowadzane są ostatnie odprawy, powtarzane szczegółowe instrukcje. I oto wszystko gotowe. W rejonie skrzyżowania Bielanskiej i Długiej, wśród przechodniów i przygodnych gapiów ulicznych niewprawne oko nie dostrzegłoby trzech oddziałów Polskich Sił Zbrojnych. Dwa oddziałki z granatami i pistoletami, jeden z butelkami napełnionymi benzyną. W pobliskich ruinach parę pistoletów maszynowych. Na centralnym miejscu dowodzący całością młody człowiek trzyma w kieszeni płaszcza dłoń na kolbie nabitego pistoletu. Chociaż odbicie przeprowadza oddział Zośki, zapadła decyzja, iż całością dowodzić będzie kto inny, mniej niż Zośka ogarnięty wirem wydarzeń i uczuć. Zbliża się godzina siedemnasta. Dowódca, komendant warszawskiej chorągwi Szarych Szeregów - Orsza , występujący po raz pierwszy w podobnej sytuacji, denerwuje się nie z powodu zbliżającej się walki, denerwuje się dlatego, że nie widzi w dalekiej perspektywie ulicy, jak wyznaczony do sygnalizowania o zbliżającej się karetce policyjnej łącznik obrócił się tyłem do miejsca, które ma obserwować i tak stoi. Naraz ów tyłem obrócony łącznik szybko zakręcił się w miejscu i zaczyna, nie zważając na otoczenie, machać kapeluszem zerwanym z głowy. Orsza przykłada gwizdek do ust i krótkim, zrozumiałym tylko dla zainteresowanych sygnałem, daje oczekiwany znak. Każda sekunda podobna jest teraz do niekończącego się czasu. Normalni przechodnie uliczni wydają się wielką i groźną masą, w której roi się od agentów. Ulicą
Bielańską przejeżdża na motocyklu z przyczepką patrol niemieckiej żandarmerii. Tych dopiero licho nadało! Na szczęście przejechali, znikli. Tu i tam na chodniku widać mundur niemiecki.
Trudno, robota musi być zrobiona. Wreszcie na zakręcie ukazuje się charakterystyczna sylwetka dużego niemieckiego auta więziennego, krytej budy marki Renault. Dłonie zwierają się na butelkach, na granatach i na kolbach pistoletów. W ostatniej chwili z bramy najbliższego domu wychodzi granatowy policjant. Widzi pistolet w ręku jednego z młodych ludzi; oczy policjanta wytrzeszczają się w nic nie rozumiejącym zdumieniu, a ręce zaczynają gmerać koło kabury rewolweru. - Precz stąd - krzyczy Zośka. - Odejdź, jeśli ci życie miłe!
Ogłupiały policjant wyciąga jednak pistolet i podnosi go w kierunku Zośki. Zośka naciska spust, policjant chwytając się za bok pada na jezdnię i leżąc oddaje kilka strzałów. W tej samej sekundzie zbliża się od Placu Teatralnego więźniarka niemiecka. Szofer widocznie coś zrozumiał, gdyż dodaje gazu i zamiast wjechać w Nalewki, skręca na lewo w Długą.
Za późno! Z chodnika wyskakują przed auto młodzi ludzie; szkło tłuczonych butelek pryska znad maski samochodu objętej w jednej chwili płomieniem. Płomień z szybkością błyskawicy ogarnia szoferkę. Szofer instynktownie naciska hamulec, auto zatoczywszy krzywy łuk, posuwa się wolno koło arkad Arsenału Warszawskiego.
Z płonącej szoferki wyskakują dwaj gestapowcy, od strony Nalewek biegnie jakiś oficer SS. Oficer ten biegnie tam, gdzie stoi oddziałek granatniczy Alka. SS- mann zdążył już wyjąć pistolet i krzyczy coś po niemiecku. Alek powoli i ze spokojem bierze go na cel i strzela. Hitlerowiec pada zabity. Gestapowcy, którzy wyskoczyli z auta, zaczynają nerwowo i chaotycznie strzelać; odpowiadają im polskie strzały. Z pobliskich ruin wyrywa się ostra seria pistoletu maszynowego.
Po paru minutach na jezdni tuż koło więźniarki, leżą trzy postacie w mundurach niemieckich, jeden z leżących pali się. Pali się również znieruchomiały przy kierownicy szofer, strzela uważnie i spokojnie już tylko jeden z gestapowców, który wyskoczył z auta. Kule pistoletu maszynowego hitlerowca biją po filarach Arsenału, za które skoczyła w tej chwili grupka atakujących wraz z Zośką. Młodzi ludzie zaczynają gorączkowo strzelać w gestapowca. Na próżno! Jest doskonale ukryty. Odstrzeliwuje się spokojnie i rozważnie. Jakiś mocny typ. Mijają bezcenne sekundy. Okropna rzecz: impas w walce; w walce, gdzie każda chwila zwłoki grozi stronie polskiej nieobliczalnymi następstwami. Kryzys przełamał Zośka. Wybiega spoza filaru i pędzi wprost na gestapowca. - Naprzód! - woła jakimś nienaturalnym głosem. Jak rzuceni prądem elektrycznym wyskakują teraz za Zośką jego towarzysze. Słoń dopędza Zośkę. Zaciął mu się sten. Zośka wyrywa zacięty pistolet, repetuje. Inni strzelają w biegu.
Niemiec nie wytrzymuje psychicznie, zrywa się i chowa za samochód, gdzie dosięga go kula jednego z nadbiegających. Słoń otwiera płonące drzwiczki szoferki - nikogo. Ktoś inny „szarpie płótno z tyłu wozu i ściąga trupa konwojenta- gestapowca. Alek otwiera tył więźniarki. Oniemiali w pierwszej chwili więźniowie rzucają się teraz gwałtownie ku wyjściu, gniotąc leżącego na noszach, na pół przytomnego młodego człowieka. Dopiero gdy cała grupa dwudziestu pięciu cudem wyzwolonych więźniów wywaliła się z wozu, ukazuje się wypełzający na czworakach przez ławki Rudy. - Jest! Jest! - wrzeszczy ucieszony głos. - Jest Rudy!
Szalona radość ludzi, połączona z rozgorączkowaniem bitewnym, nie dostrzega zielonożółtego koloru twarzy Rudego, zapadniętych policzków, olbrzymiego sińca pod okiem, sinych uszu i patrzących na nich nieruchomo wielkich, otwartych oczu.
Już go porwali na ramiona i niosą do czekającego samochodu. Rudy jęczy z bólu, samochód rusza. Przyjaciele nie zwracają uwagi na odbitego, ładują świeżymi magazynkami broń. Dopiero gdy to zrobione - uśmiechają się do Rudego. Ten spogląda na nich olbrzymimi rozwartymi oczyma. Na twarzy poprzez skurcz bólu maluje się uśmiech. Bierze w dłoń rękę Zośki i trzyma mocno. Dłonie ma czarne i spuchnięte. Szepce: - Tadeusz, ach Tadeusz, gdybyś wiedział... Skrzyżowanie ulic przed Arsenałem jest puste - puściusieńkie. Rozpierzchł się gdzieś i ukrył tłum przechodniów, zniknęli tak liczni w tym miejscu szmuglerzy towarów do getta.
Wszędzie - cisza. Tylko w powietrzu unosi się jeszcze zapach prochu, jasnym płomieniem dopala się auto więzienne, na jezdni leżą trupy pięciu gestapowców, gdzieś dalej trup oficera SS, na chodniku granatowy policjant. A na tę scenę bitewną jednego z najsławniejszych wyczynów Polski Podziemnej patrzą prastare mury władysławowskiego Arsenału , świadka insurekcji kościuszkowskiej i rebelii listopadowej 1830 roku. Poszczególne sekcje oddziału przeprowadzającego odbicie więźniów oddalały się od miejsca akcji różnymi ulicami. Alek na czele swej sekcji granatniczej szedł szybko Długą w kierunku Miodowej. Zbliżali się do Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej, w którym mieściły się biura Arbeitsamtu.
Naprzeciwko biegnącej z bronią w ręku sekcji, po drugiej stronie jezdni wyszła z
Urzędu grupa około siedmiu cywilów. Rzut oka na nich nie dał powodu do niepokoju - biegli więc dalej, gdy nagle któryś z idących mężczyzn dobył szybko pistoletu i strzelił. Niemcy! Alek uczuł ostre uderzenie w brzuch. Uderzenie tak silne, że skurczył się, zatoczył i opadł na chodnik. Dotknął lewą ręką ubrania i wyczuł coś ciepłego, lepkiego, spojrzał - krew. Przez chwilę skurcz strachu wstrzymał bicie serca, ale potem w ułamku sekundy szarpnęła mózgiem ostrość świadomości - ujrzał bowiem lufę pistoletu wymierzoną wprost w swoją twarz. Niemiec nie zdążył strzelić. Anoda , jeden z ludzi Alka, szybciej nacisnął spust swego pistoletu i w chaosie strzałów, które nagle rozległy się na ulicy. Alek dostrzegł walącego się z nóg Niemca. Reszta - pierzchła za bramę Arbeitsamtu i stamtąd strzelała dalej. - Wytłuką nas jak kaczki, jeśli się nie przebijemy - mignęło w omdlewającej głowie Alka, gdy uświadomił sobie, że odwrót sekcji z powrotem ku Arsenałowi jest niedopuszczalny.
Fala energii napłynęła do trzepocącego przed chwilą w niepokoju serca. - Za mur!
Za mur! - krzyknął do swoich. Próbował powstać - i nie mógł. Skurcze chwyciły mięśnie brzucha. Zdołał się jednak unieść na ręku. Wydobył z, kieszeni granat, odbezpieczył i całą moc skupiwszy na rzucie - cisnął przez jezdnię ku bramie, za którą schronili się urzędnicy - Niemcy. Gdy widział, że granat skacząc po chodniku, wtoczył się do bramy - przywarł głową do betonu ulicy. Huk eksplozji, a w chwilę potem jęki rannych wskazały, że granat poskutkował. Strzały z bramy Arbeitsamtu umilkły. - Naprzód! Naprzód! - krzyczy Alek.
Część kolegów pędzi dalej. Dwóch pozostaje przy Alku, zatrzymują przygodne, obce auto i usunąwszy szofera wciągają rannego. Po chwili pędzą Długą. Alek stara się powstrzymywać dłonią broczącą z brzucha krew, a jednocześnie rozmyśla nad tym, gdzie w tym stanie zajechać. Niepokoi go także wojskowa ciężarówka niemiecka, która nie chce odczepić się od auta i towarzyszy mu krok za krokiem. Widocznie wojskowy szofer zorientował się w sytuacji i pragnie zatrzymać uciekających. Oto ciężarówka robi na wirażu skręt, wymija uciekających i gwałtownie zagradza swą potężną masą drogę małemu samochodowi osobowemu. Alek, mino upływu krwi i bólu, czuje się odpowiedzialny za całość. Od paru minut trzyma w ręku granat. Gdy ciężarówka zabiegła drogę i paru żołnierzy szykuje się do wyskoczenia - Alek uchyla drzwiczki swego auta i ciska pod ciężarówkę granat. W tej samej sekundzie towarzysz Alka prowadzący auto skręca na chodnik, a ledwo wyminął ciężarówkę, rozległa się eksplozja wybuchu. Jeden z żołnierzy niemieckich upadł, dwaj inni gdzieś zniknęli. Po kilkudziesięciu minutach auto Alka zatrzymuje się przed jego domem na Żoliborzu. Koledzy prowadzą go pod rękę. Opanowując fale omdlenia idzie powoli, wchodzi do bramy i zmierza do mieszkania. A zasadą podstawową przy ranach w brzuch jest: żadnych ruchów, żadnego wysiłku.
Alek nie zdawał sobie sprawy z tego, jak poważnie jest ranny i jakie grozi mu niebezpieczeństwo. Odczuwał co prawda bóle, lecz samopoczucie psychiczne było tak świetne, a myśli o wyzwoleniu Rudego i zwycięskiej walce - tak podniecające, że chciało mu się nieustannie o tym mówić. Był przy tym zadowolony z siebie. Ten granat pod Arbeitsamtem musiał sporo „poharatać” Niemców, no i dał wolną drogę jego ludziom! O, kiepsko by było, gdyby się nie przebili przez strzelających szkopów! Wezwani lekarze nie mieli po oględzinach chorego dobrych min. Nawet natychmiastowa operacja nie poprawiła stanu. Lecz Alek czuł się doskonale. Mimo wzrastających bólów był wesoły i bardzo żywy. Ciągle go ktoś odwiedzał z rodziny. Basta, któryś z przyjaciół. - No, nareszcie się tu wyśpię! Wyśpię za wszystkie czasy - żartował Alek. A do Basi poważnie: - Nie uwierzysz, ale jednym z powodów mego zadowolenia jest to, że wreszcie ja sam cierpię, dotąd cierpieli inni. Tyle ludzi. Ojciec... A ostatnio przeze mnie matka... To, że mnie dotąd omijało, było nieznośne. Teraz wszystko w porządku. Basia patrzy w twarz kochanego chłopca i choć szarpie nią niepokój, uśmiecha się łagodnie. Bierze ręce Alka w swoje dłonie i głaszcze je delikatnie. Alek przymyka oczy, jest mu tak dobrze... Drugiego dnia po operacji nastąpiło silne pogorszenie. Mocny, tępy ból nie ustawał ani na chwilę. - Jak tam Rudy? Mój kochany, weź tę pomarańczę i zanieś Rudemu. Tak bardzo chciałbym go zobaczyć i pogadać z nim. Ten ma dopiero do opowiadania! Alek nie wiedział nic o ciężkim stanie Rudego. Nie powiedziano mu, by go nie martwić. Temperatura wzrastała. Osłabienie opanowywało ciało. Gdy został sam z kimś z rodziny - poprosił o portmonetkę. Z jednej z jej przegródek wyjął malutką karteczkę. Ręką Basi była na niej napisana modlitwa, która Alka najwięcej wzruszała. „Kto się w opiekę odda Panu swemu, a całym sercem szczerze ufa Jemu, śmiele rzec może: mam obrońcę Boga, nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga...” Alek słuchał odczytywanych słów psalmu - i uśmiechał się.
Rzecz nie do wiary: mimo cierpień fizycznych Alek wciąż czuł się bardzo dobrze.
Śmierć? Najprawdopodobniej ominie go tym razem. Ale gdyby przyszła - niech przychodzi. Niech spieszy! Jest całkowicie gotów na jej przyjęcie. Tyle setek razy już o niej myślał, tak zawsze był na nią gotów, że zżył się z nią i niemal zaprzyjaźnił. Swoją część roboty „odwalił”. „Odwalił” ją tak dobrze, jak tylko mógł. To najważniejsze! A przy tym był w tak przyjaznych stosunkach z Panem Bogiem! - Halo, jak tam Rudy? - Mówił już tak cicho, że Jędrek musiał pochylić się nad rannym. Było rzeczą oczywistą, że każdej godziny może nastąpić koniec.
Wieść ta błyskawicznie rozeszła się wśród przyjaciół Alka, wywołując męczące uczucie przygnębienia i rozpaczy. Odchodził w zaświaty ich najdroższy przyjaciel, a oni byli bezsilni. Tu już nic pomóc nie mogli.
Alek gasł. Tracił przytomność. Rozumiał już, że gra jego życia dobiega końca.
Rozumiał i nie przestawał się uśmiechać. Jakaż to wielka była gra.
A w innej części stolicy - na Mokotowie - leżał wśród przyjaciół Rudy. Zmieniali się koło niego ludzie - ktoś najbliższy z rodziny, przyjaciele - ale jeden człowiek trwał w pokoju chorego bez przerwy: Zośka. Stan Rudego był straszny: z trudem rozebrano go i ułożono na łóżku. Nie można go było dotknąć w żadną część ciała. Cierpiał bardzo, ale wpatrując się w twarze przyjaciół i wchłaniając cudowną atmosferę otaczającej go przyjaźni, szeptał - och, jak boli - ale, Tadeusz, jakże przyjemnie i jak rozkosznie. Całe ciało od pasa do kolan było jakby bardzo silnie opalone i spuchnięte. W wielu miejscach widniały strupy i zakrzepła krew. Nie widać było sińców. Wszystko było rozbite równomiernie. Gdy powiedział, że nie jadł od poniedziałku - dali mu sucharek i herbatę. Nie mógł jednak tego zjeść. Zapragnął oddać mocz. Niedoświadczeni w pielęgniarstwie przyjaciele zawlekli go na ramionach do ustępu, podtrzymując zwisającą bezsilnie głowę. Jęczał z bólu, mówiąc jednocześnie, że jest szczęśliwy. Wielu lekarzy oglądało Rudego. Na wszystkich wygląd skatowanego wywierał wstrząsające wrażenie. Pomogli niewiele. Cóż w tej sytuacji mogli pomóc? W nocy Rudy zasnął.
Zasnął również Zośka, położywszy się na łóżku polowym obok. Zośka spał spokojniepo wyczerpujących nerwy godzinach ostatnich paru dni, po cudownym zerwaniu koszmaru uwięzienia pewny, że przyjaciel jest bezpieczny i szczęśliwy.
Koło północy Rudy przebudził się i przywołał Zośkę. Kazał usiąść koło siebie i uścisnąć serdecznie. potem opowiadali sobie o przeżyciach ostatnich dni.
Wzajemna ich bliskość była dla nich prawdziwym szczęściem. - Miałem na Szucha chwilę dużej satysfakcji - mówił Rudy - gdy prowadzący śledztwo gestapowiec krzyknął do mnie: „Ty polski bandyto! Co się tak patrzysz!” I do innych gestapowców po niemiecku: „Przecież to spojrzenie i twarz urodzonego bandyty”. - I tylko żal mi było was opuszczać. I swego plutonu - ciągnął dalej. - I ciężko mi było samemu bez ciebie. Słuchaj, jak pomyślę, co by wyczyniali tam ze mną dziś na Szucha, to słabo mi się robi. Właściwie najważniejszą moją troską tam - było ciągłe szukanie sposobów przyspieszenia śmierci. Mówienie zmęczyło go.
Kazał Zośce położyć się obok siebie i gdy przyjaciel układał się ostrożnie, by go nie urazić, Rudy objął go mocno za głowę i zasnął. Miał uczucie całkowitego bezpieczeństwa. Nie denerwowały go ani kroki pod oknami, ani strzały na ulicy, ani dzwonki już za dnia. Rano znów gawędzili z Zośką.
- Jak szczęśliwi będziemy, gdy zamieszkamy razem, gdy pojedziemy stąd na wieś na moje wyzdrowienie. Tylko warunek zasadniczy: te typy z Warszawy muszą nas odwiedzać. A szczególnie Glizda! Po strzale należy mu się urlop (o tym, że rana Alka. była bardzo ciężka nie powiedziano Rudemu). Mijały powoli godziny tych kilku dni bólu, przeplatanego szczęściem, a potem szczęścia - przeplatanego rozpaczą. Rudy niczego nie mógł trawić. Ciągle wymiotował. Gdy po skurczach bólów wymiotnych wygładzała mu się twarz powtarzał: - Jak rozkosznie... Czy może być przyjemniej? Gdy zostali sami z Zośką, sprawiało im przyjemność trzymanie ręki w dłoni przyjaciela. Rozmowa była wtedy otwarta, szczera i żaden nie starał się ukryć tak dawniej nieśmiało wyrażanych uczuć przyjaźni. Gdy przychodzili inni - rozmowa stawała się iskrząca, pełna przekomarzań i dowcipów, wyśmiewania się i udawania cynizmu. Nigdy dotąd to przyjacielskie grono nie czuło się tak mocno ze sobą związane. Nigdy jeszcze nie było im ze sobą tak miło. Mijały godziny i dnie. Po pewnym czasie prawda, której nie dopuszczali do świadomości, stawała się oczywista. Stan Rudego był beznadziejny. Rudy umierał...
Ostatnie dwadzieścia cztery godziny męczył się strasznie. Sen przerywały nieustannie paroksyzmy bólu. - Tadeusz, Tadeusz, jak boli, jak strasznie boli...
Już nie mogę - i łzy toczyły mu się po policzkach. W Zośce wszystko skręcało się z cierpienia. Obawiał się, że lada chwila zerwie się z krzesła i zacznie krzyczeć lub wyleci na ulicę i popełni jakieś szaleństwo. Umierający Rudy był zbyt inteligentny, żeby nie zdawał sobie sprawy, że los jego jest nieodwołalnie przypieczętowany. Nie wspomniał jednak ani słowem o śmierci. Po co? Żeby wprowadzać zbyteczny czynnik zakłopotania wśród przyjaciół? Istotą każdego cierpienia jest to, że pożąda śmierci jak łaskawej i dobrej wybawicielki. Rudy cierpiał straszliwie - niewątpliwie więc z myślą o śmierci kojarzyły mu się uczucia ulgi. Wzywał jej niecierpliwie każdym włóknem umęczonych nerwów, lecz o niej nie mówił. Gdy w godzinie pewnej ulgi, któryś z przyjaciół zaczął deklamować wiersz o tym, jak to będzie za dziesięć lat, Rudy przerwał z uśmiechem. - Powoli, panowie, spokojnie - i machnął ręką. A po chwili - powiedz raczej, Jasiu, ten wiersz Słowackiego... Zapanowała cisza. Czarny Jaś starając się opanować głos, mówił Testament. Rudy trzymał w dłoni rękę Zośki i szeptem powtórzył sinymi wargami jedną ze zwrotek:
Lecz zaklinam, niech żywi nie tracą nadziei
A kiedy trzeba, na śmierć idą po kolei,
Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec...
Rudy i Alek umarli tego samego dnia.
Śmierć ich wywarła wstrząsające wrażenie na braterskim gronie przyjaciół. Zbyt wielka była poprzednio radość z odzyskania Rudego. Wszystko dookoła na świecie bladło wobec tej nieprawdopodobnej radości. Radości krótkiej, gwałtownej. I dumy, że ich braterstwa nie wolno bezkarnie tykać. Teraz, przez kontrast, byli wstrząśnięci śmiercią Alka i Rudego. Ale śmierć każdego z nich odczuto inaczej.
Śmierć Alka była śmiercią w ich rozumieniu normalną. Normalnym losem żołnierskim. Jak każda śmierć - poruszyła najgłębsze, najwewnętrzniejsze uczucia tych, co pozostali. Ale nie kryła w sobie grozy piekieł. Stała się rzecz w pewnym sensie zwykła. Jest wojna - trudno. My strzelamy - i do nas strzelają.
Wróg ma takie samo prawo do naszej krwi, jak my do jego. Alek uderzał we wroga - wróg uderzył w Alka. „Taka jest żołnierska dola, taki jest żołnierski los” - wypełniły się słowa piosenki. Ale śmierć Rudego? Włosy się jeżą na głowie tych, co widzieli to zmaltretowane ciało i słyszeli koszmarną opowieść. Tego zapomnieć się nie da. Tego wybaczyć nie można. W odwet za katowanie podczas śledztw, Kierownictwo Walki Konspiracyjnej rozkazało likwidację najbardziej wyróżniających się swym bestialstwem gestapowców Schultza i Langego. W miesiąc po śmierci Rudego w dzień jego imienin, na ulicy Mokotowskiej w pobliżu placu Zbawiciela stanęło cywilne auto. W jednym z pobliskich domów mieszkał oberscharfuhrer Schultz, wysokiej rangi gestapowiec, odpowiedzialny za wydział, który przeprowadzał badanie Rudego. Schultz zaglądał do pokoju badań i udzielał instrukcji gestapowcom, usiłującym wymusić na Rudym zeznania. Zbliża się godzina, w której Schultz wychodzi z domu w aleję Szucha. Oto już idzie energicznym krokiem. Olbrzymi, barczysty mężczyzna o nalanej twarzy i grubym karku. Nie zauważył kilku młodych ludzi spacerujących ulicą. Jeden z tych ludzi skręca w jego stronę i wyjmuje pistolet. W oczach Schultza zwierzęce przerażenie. Skręca, zaczyna biec. Padają strzały - Schultz biegnie dalej w stronę ogrodów działkowych. Strzela drugi pistolet - Schultz wciąż biegnie.
Wreszcie pada zalany krwią. Jeszcze kilka strzałów. Koniec. Jeden z młodych ludzi odbiera ze stygnących rąk gestapowca pistolet, drugi przymocowuje mu na piersiach kartkę, na której wypisano kilka słów o metodzie śledztw gestapowskich. Gdy wreszcie wsiadają do auta - towarzysze przyglądają się im z lękiem. A w trzy tygodnie potem, dnia 22 maja, cios spadł na gestapowca Langego, tego który prowadził sprawę Rudego. Gestapowiec o ósmej rano szedł przez plac Trzech Krzyży. Szedł zamyślony, z opuszczoną głową. Nagle - drgnął.
Tuż przed nim stał człowiek ze spojrzeniem tak groźnym i wyrazem twarzy tak szczególnym, że gestapowiec uczuł, jak serce w nim zamiera. - Czego pan tu chce? - wymamrotał nieswoim głosem.
Nieznajomy wyjmuje pistolet. Krew odpływa z mózgu gestapowca. Czuje, jak uginają się pod nim nogi. Nie usiłuje nawet uciekać. Seria strzałów - i koniec. Tłum w panice umyka z placu. Strzelający nachyla się nad zabitym i przymocowuje do jego munduru podobną kartkę, jak przed trzema tygodniami Schultzowi. Ktoś drugi odpina od pasa gestapowca rewolwer. Potem obydwaj spiesznie idą do auta.
Odjechali. W tym czasie Wesoły częściej niż zwykle, przychodził ze swymi cukierkami na aleję Szucha.
CZYTASZ
Kamienie na Szaniec ~ Aleksander Kamiński
No FicciónAutor: Aleksander Kamiński Uczę się do egzaminu a nie mam książki Jestem przyzwyczjona do czytania na wattpad więc tymczasowo bedize to tu opublikowane