Po śmierci Rudego i Alka stan psychiczny Zośki był okropny. Stracił sprężystość, tylko siłą woli wymuszał na sobie załatwianie bieżących spraw organizacji i życia codziennego. Z rana leżał długo bezmyślnie wpatrzony w sufit. Spóźniał się na spotkania. Chodził zaniedbany. Nie chciał z nikim rozmawiać, był zawsze posępny. Jedynie tylko na zbiórkach, w gronie towarzyszy broni, odzyskiwał na krótki czas zainteresowanie bieżącą chwilą i czuł się jakoś lepiej. W momentach trudnych, jakie obecnie raz po raz sypały się na jego wojskowe otoczenie, potrafił nawet zdobyć się na uśmiech i chwilę pogody. Wnet jednak znów posępniał. Teraz dopiero zaczął odczuwać ciężar odpowiedzialności za losy towarzyszy pracy. Gdy kiedyś nalegano nań, aby odwiedził ojca jednego ze świeżo aresztowanych młodych ludzi, odburknął: - Łatwo wam mówić, poumieszczałem ich w obozach, więzieniach lub na tamtym świecie, a sam chodzę po ulicy. Co powiem temu ojcu? W owym czasie hitlerowcy rozpoczęli ostateczną likwidację warszawskich Żydów. Krótka, bohaterska walka powstańców żydowskich - a potem długie tygodnie ognia i dymów unoszących się nad gettem - męczącą atmosferą otoczyły stolicę. W obliczu milionowego, bezsilnego miasta dokonywał się jeden z najpotworniejszych dramatów, jakie zna ludzkość. Młodzi ludzie z Grup Szturmowych przeżywali szczególnie mocno sprawy powstania w getcie. - Naszym obowiązkiem żołnierskim jest pomóc tym ludziom - mówił naczelnik Szarych Szeregów Florian Marciniak. Jakże jednak mogli pomóc praktycznie? Przekazano do getta znaczną część posiadanej broni i pod dowództwem Stefana Orszy szykowano akcję na nieprzyjacielskie stanowisko ogniowe przy bramie do getta od strony ulicy Bonifraterskiej. Akcja nie doszła jednak do skutku: na kilka godzin przed jej wykonaniem Niemcy przenieśli to stanowisko w głąb getta, a za parę dni wszystko już było spóźnione. Psychiczny stan Zośki budził zaniepokojenie.
Najbliżsi koledzy, w przymierzu z rodziną, zaczęli go namawiać, by wyjechał na wieś. Po pewnym czasie Zośka uległ, szczególnie gdy ojciec podsunął mu pomysł spisania wspomnień o Rudym. Na wieś wyjechali we trójkę: ojciec, syn i Hania, siostra Zośki. Hania była o dwa lata starsza od brata i siedziała również gdzieś w konspiracji . Zośka pisał, chodził na spacer z Hanią lub z ojcem. Wspomnienia o Rudym zajęły mu około dwudziestu stron maszynopisu. Pisząc przeżywał od nowa wszystko, co zaszło. Profesor, ojciec Zośki, przewidywał jednak dobrze: były to wspomnienia wyzwalające. Gdy Zośka skończył - zaczął się czuć wyraźnie lepiej.
Wspomnieniom swym nadał tytuł Kamienie rzucane na szaniec. Kiedy w parę tygodni potem spotkał się w Warszawie z kimś, kto pragnął napisać książkę o Alku i Rudym - Zośka uporczywie nakłaniał do dania tej książce tytułu swoich wspomnień Kamienie rzucane na szaniec. Było to jednak potem, w Warszawie. Na razie zaś Zośka jest wciąż jeszcze na wsi. Co dzień chodzi na spacery z Hanią. Potrzebuje tych spacerów bardzo. Tak dotąd powściągliwy i milczący chce się teraz wypowiedzieć, podzielić z siostrą wszystkim tym, co przeżył i przemyślał. Hania słucha uważnie. Dopiero teraz zabiegane i zapracowane rodzeństwo zaczyna naprawdę ze sobą współżyć. Najwięcej oczywiście rozmawiają o Rudym, o jego wpływie wychowawczym na zespół, o tym, co Zośka sam zawdzięcza Rudemu. - Zostałem zupełnie sam - mówi kiedyś Zośka, i mówi to z takim wyrazem oczu, że wrażliwa Hania czuje lęk, napływający do serca. - Zostałem zupełnie sam - powtarza ten młody człowiek. Kiedyś nad rzeką Hania zwróciła się do brata z pytaniem:
- Straciliście Rudego i Alka, przedtem do obozów poszli Jacek i Mały. Odeszli najlepsi i niezastąpieni. I co teraz będzie z waszą gromadą? Zośka biegnie myślami za myślą siostry, patrząc w zadumie na jej zmarszczone czoło, gładko uczesane włosy i małe, kształtne uszy. - Absurd - mówi po chwili jakby sam do siebie. - Absurd - powtarza głośniej. - Masz rację, że strata Rudego i Alka jest okropna, nie tylko dla naszego zespołu, lecz w ogóle. Ale wiesz, Haniu, gdyś to powiedziała, uprzytomniłem sobie, że w naszej gromadzie zachodzi ciekawe zjawisko. - Niesłychanie szybko dojrzewają teraz ludzie. I tyle namnożyło się nowych. Gdy się przyjrzeć dobrze niektórym z nich - to wprost widać, jak ci ludzie rosną psychicznie i umysłowo. Zośka wstał, uniósł nieco lewą rękę i zaczął na palcach wyliczać. - Grubas, pamiętasz, ten wychowanek Rudego, Zawadowski. Jakżeż ten chłopak stara się dorównać Rudemu. Co za fantastyczne poczucie odpowiedzialności wobec tych, co odeszli. Wiesz, Haniu, że ten jegomość pracuje nad sobą zupełnie tak samo jak Alek: co dzień ranna gimnastyka, zdumiewająca punktualność, systematyczność lepsza niż u Alka. I uczy się lepiej niż Alek. Rudemu jednak w nauce nie dorówna... Zamilkł i chwilę patrzył zamyślony w wodę. A potem znów się ożywił, uniósł rękę, zgiął drugi palec. - Andrzeja Długoszewskiego - Długiego”, nie znasz. Żałuj. Wiesz, ten jegomość chodzi z kulą w głowie. W czasie jednej z naszych pierwszych akcji strzelił do niego jakiś szkop. Kula utkwiła w kości, lekarze nie chcą jej ruszać. Czy myślisz, że Długi cacka się z tą swoją kulą? Facet bierze stale udział we wszystkich robotach. Ma na sumieniu niejednego hitlerowca, ale w twoim towarzystwie oczy by na pewno spuszczał i rumienił się panieńskim rumieńcem. - Andrzeja MorroRomockiego też zdaje się nie znasz - ciągnął Zośka. - Wyróżnia się w całym towarzystwie fantastyczną dokładnością. Szczeniak to jeszcze prawie, chyba o trzy lata młodszy ode mnie, ale doskonale instruuje. Bardzo uporządkowany jegomość. I wiesz, Haniu, czym Andrzej Morro najbardziej zdumiewa?
Nie jest z naszej starej paczki Buków; choć był dawniej w harcerstwie, wszedł do Szarych Szeregów z grupą Pętu zaledwie przed rokiem. I dziś znacznie lepiej wczuwa się w istotę naszych pragnień i zamierzeń niż większość starej gwardii bukowej. Bardzo to jest dziwne w życiu, Haniu. - A -Maciek Bittner? - spytała Hania. - Ten, to chodząca odwaga. Zupełnie jak Alek. Widziałem go parę razy w krytycznych chwilach. Ta bestia nawet strzela z uśmiechem. Chodzi z głową zawsze zadartą. Kiedyś zatrzymał go patrol żandarmerii, któremu wydał się podejrzany. - Komm, komm - zaczął kiwać żandarm. - Ich habe keine Zeit . Uśmiechnął się uprzejmie do żandarma Maciek, uchylając czapki. I gdy ogłupiały szkop otworzył ze zdumienia usta, Maciek prysnął za najbliższy róg. Albo Pająk, Jerzy Tabor . Ten gość siedzi dniami i nocami w radioaparatach i ma JUŻ kilka własnych wynalazków. Jest chyba jakaś genialna żyłka u tego chłopaka, który ma dziś dziewiętnaście lat, a gdy się wojna zaczynała, miał lat tylko czternaście. Z nami, to jak z lasem, Haniu.
To i tamto drzewo pada pod siekierą, a tymczasem cały las rośnie i pnie się ku górze... Ale Rudego nikt mi już nie zastąpi... Pobyt na wsi, spisane wspomnienia, rozmowy z siostrą i ojcem, odpoczynek - wszystko to znacznie uspokoiło Zośkę, wprowadzając go w atmosferę większej równowagi psychicznej.
Zośka wrócił do Warszawy „w niezłej formie”. Wkrótce potem wziął udział razem ze swoimi najbliższymi w nabożeństwie żałobnym za duszę Alka i Rudego .
Nabożeństwo żałobne? Oto stoi gromadka młodych mężczyzn, kilka dziewcząt i parę osób starszych przed pięknie przybranym ołtarzem, w cichej, jasnej, ozłoconej promieniami słońca kaplicy Sióstr Urszulanek na Gęstej. Jest wiosna. Jedno z okien kaplicy wychodzące na mały sad jest otwarte. Drzewa soczyste świeżą zielenią obsypane są bladoróżowym kwieciem. Śpiew i świergot ptaków napełnia ciszę spokojnej kaplicy. Dzwoneczek. Wychodzi ksiądz. Jest w jasnozłocistym ornacie - nie w czerni, ani w fiolecie. Może tego jasnego tonu wymaga dzisiejsze święto kościelne? A może ksiądz sam?... Wszyscy są bardzo poruszeni nastrojem dnia wiosennego, rozsłonecznioną kaplicą i głosem pieśni, która rozlega się z chóru.
Chorąży, niebieski chorąży... Daj przestąpić ten promienny! próg. Gdzie żołnierzy swych czeka Wódz-Bóg W pewnej chwili ksiądz-starszy przyjaciel tych młodych ludzi - odwraca się od ołtarza i rzuca pierwsze słowa kazania: - Nie ma śmierci!!!
Zośka znów zaczynał interesować się tym, co się działo wokół niego. Znów był sumienny, punktualny, choć gdy zostawał sam, wciąż jeszcze prowadził nie kończące się rozmowy z cieniem Rudego i wciąż robił nieustanny rachunek sumienia, czy niczego nie zaniedbał w ratowaniu obydwu przyjaciół. Z Komendy Głównej Sił Zbrojnych w Kraju przyszło pismo o odznaczeniach. Zośka zebrał swych najbliższych podkomendnych w jednym ze swoich lokali, by im odczytać rozkaz. To, że sam został odznaczony, nie cieszyło go. Czuł się jakby zawstydzony. Nikomu o tym nie mówił. Ojciec i siostra dowiedzieli się o jego odznaczeniu bojowym dopiero w pół roku potem. Gdy już się wszyscy zebrali, wydał komendę i czytał:
N.BP-L.68 3.V.43 r.
Rozkaz Komendanta Sił Zbrojnych w Kraju Na podstawie upoważnienia Naczelnego Wodza nadaję: śp. ob. Glizdzie (Alkowi) - Krzyż Virtuti Militari za bohaterską postawę wobec wroga i śmierć na posterunku. śp. ob. Rudemu - Krzyż Walecznych po raz pierwszy za wyróżniającą się służbę żołnierską w szeregach wojska w konspiracji; za wzorową postawę po uwięzieniu i śmierć z rąk wroga. śp. ob. Tadziowi (Tadeusz Krzyzewicz) - Krzyż Walecznych po raz pierwszy za wyróżniającą się służbę żołnierską w szeregach wojska w konspiracji i śmierć na posterunku. ob. Kajmanowi (Zośce), Anodzie (Jan Rodowicz), Słoniowi (Jerzy Gawin), Maćkowi (Maciej Bittner), Kołczanowi (Eugeniusz Koecher) Krzyż Walecznych po raz pierwszy za wyróżniającą się służbę żołnierską w szeregach wojska w konspiracji. (-) GROT Komendant Sił Zbrojnych w Kraju.
Skończył. Dłuższą chwilę milczał, nie lubił wygłaszać przemówień, ale teraz musiał. - Winszuję wam odznaczeń. Nie jest to rzecz ważna - odznaczenie pojedynczego człowieka, ale dla zespołu jest to bardzo cenne. Komendant Sił Zbrojnych w Kraju udzielił tymi odznaczeniami pochwały całej naszej grupie.
Zamilkł, jakby szukając czegoś w myślach i wreszcie zaczął ponownie: - Nie o tym właściwie chciałem powiedzieć. Chciałem, abyśmy wszyscy rozumieli rzecz ważną: ciąży na nas obowiązek wobec Rudego i Alka. Byli to tacy ludzie, że życiem swoim wskazywali kierunek. Musimy ich uwiecznić idąc ich śladami i postacie ich traktując jako wzory.
Był maj. Stan psychiczny Zośki stał się na tyle zrównoważony, że można już było powierzyć mu odpowiedzialne zadanie. Ponieważ zaś w akcji pod Arsenałem zdolności dowódcze Zośki zajaśniały pełnym blaskiem - na jednej z odpraw u swego przełożonego usłyszał zapytanie. - Czy czułby się pan na siłach zorganizować i przeprowadzić akcję odbicia więźniów, transportowanych pociągiem? - Nie jestem oficerem - odpowiada zaskoczony Zośka.
- To by była pana pierwsza całkowicie samodzielna robota - uśmiecha się lekko wysoki, trzydziestopięcioletni mężczyzna, o którym fama głosi, że nikt nigdy nie słyszał jego podniesionego głosu. Kapitan Pług jest wychowankiem szkoły wojskowej w Kanadzie i ma opinię skończonego dżentelmena. - Jedną mam tylko prośbę do pana, panie Tadeuszu - mówi do Zośki kapitan Pług - pragnę pojechać z panem jako obserwator. Może pan być pewny, że z panem będą tylko moje oczy i uszy, ale nie język. Zośka, trochę oszołomiony, przyjął propozycję i, jak zwykle on, postanowił rzecz wykonać nie tylko gruntownie, ale i szybko. Już w parę godzin po rozstaniu z kapitanem Pługiem zaczął prace przygotowawcze. Jak łatwo się domyślić, najdonioślejszym czynnikiem dywersji jest rozpoznanie. Na drugim miejscu - przygotowanie elementów realizacyjnych zadania i dopiero na trzecim miejscu - sama akcja. Akcja to rzecz krótka - chwila zrywania owocu. Ale jeśli do zerwania owocu ma w ogóle dojść i jeśli to ma być owoc dojrzały, trzeba go w trudzie i znajomości rzeczy wyhodować. Udaje się tylko część zamierzonych akcji dywersyjnych. Ta mianowicie część, w której istniało dobre rozpoznanie i rzetelne przygotowanie. Zadanie Zośki było następujące: co pewien czas z Majdanka, wielkiego obozu koncentracyjnego koło Lublina, wywozi się niektórych więźniów do Oświęcimia. Przewóz odbywa się na linii Lublin-Warszawa. Więźniowie są przewożeni w specjalnych wagonach, tzw. więźniarkach. Należy zatrzymać pociąg z więźniarką i uwolnić więźniów. Rozpoznanie przeprowadzone zostało przez Zośkę szybko i dokładnie. Po paru dniach miał już rysunek więźniarki. Jest to wagon towarowy, podzielony mocnym przepierzeniem na dwie części. W jednej, większej, mieszczą się transportowani więźniowie, w drugiej wygodnie podróżuje konwój, rekrutujący się z najgorszych gestapowskich kanalii. Wewnętrzne drzwi z przedziału konwojentów do przedziału więźniów zamykane są na dwie zasuwy i tęgi zamek. Wyjście dla więźniów prowadzi tylko przez przedział konwoju. Dwa małe okienka towarowego wagonu są jedynie na użytek eskorty. W przedziale więźniów okienka są szczelnie zabite deskami, nie dochodzi tam ani światło, ani powietrze. Nieco więcej kłopotu było z wyborem miejsca napadu na pociąg. Jaki odcinek trasy jest najbezpieczniejszy? Gdzie najkorzystniej to zrobić: na stacji, w polu? W jakich porach dnia i nocy wypada bieg transportów oraz na jakich odcinkach idą one nocą? Zośka po dokładnym przestudiowaniu trasy na mapach wyruszył na obejrzenie kilku odcinków, które mu się wydawały najbardziej odpowiednie. Równocześnie porozumiewał się z Lublinem i studiował rozkłady jazdy. Wreszcie decyzja zapadła: Celestynów. Celestynów jest to mała stacyjka na linii kolejowej z Lublina do Warszawy, otoczona świerkami, nieco z boku od szosy Lublin-Warszawa. Najbardziej wrażliwym punktem przygotowań był wywiad i organizacja szybkiego kontaktu wywiadu z dowódcą akcji. Dobór uczestników wyprawy, taki dobór, który by przydzielił właściwym ludziom właściwe zadania, był dla Zośki rzeczą prostą: miał on dobre wyczucie ludzkich charakterów i ludzkich możliwości. Oczywiście Maciek, najodważniejszy, nie tracący się w ogniu, obejmie dowództwo ataku. Zaś ubezpieczenie... Zośka był teraz w nieustannym ruchu. Pilnował remontu samochodów, przeglądał broń, uzupełniał amunicję, opracowywał drobiazgowo instrukcje. Od rana do wieczora, zapamiętały w służbie, lata bez obiadu - z bułką w kieszeni płaszcza, płaszcza jakiegoś obskurnego, wyświechtanego. Przetarte podeszwy butów przepuszczały wodę, a deszczów nie brakło tej wiosny. Na szczęście - Zośka ma dobre zdrowie. Oto idzie szybkim, drobnym krokiem, wysoki, w cyklistówce, w owym obskurnym, nie zapiętym na guziki płaszczu, w pumpach, błyskający gołymi łydkami: znów gdzieś się zapodziały pończochy i trzeba było włożyć skarpetki! 19 maja w południe przyszła alarmowa wiadomość, że idzie więźniarka przy pociągu nr 401. Wszystko było JUŻ gotowe od paru dni. Zośka od razu uruchomił aparat alarmowy oddziału - i wkrótce grupa aut (jedno osobowe i trzy ciężarówki) mknęły szosą Warszawa-Lublin.
Pierwszy samochód prowadził Zośka osobiście. Po raz pierwszy od kilku miesięcy był uśmiechnięty, prawie szczęśliwy. Trzymał mocno w dłoniach drżącą kierownicę, jechał na dobrym gazie i myślami wybiegał do tych odległych, chyba sprzed stu laty czasów, kiedy w kostiumie sportowym stawał do zawodów. Dobrze czuł się w tym wozie, w swym ulubionym, niezawodnym oplu, zdobytym w akcji pod Arsenałem.
Obok Zośki siedzi wysoki, postawny, zawsze opanowany kapitan Pług. Trzyma w ręku trzcinową laseczkę. Na wszystkie wyprawy bojowe kapitan Pług jeździ zawsze z laseczką. Tak jak obiecał - milczy. Nie pyta o nic, nie dzieli się żadnymi spostrzeżeniami, nie poucza. Zośka czuje się jednak w obowiązku zameldować o stanie przygotowań. Po wyminięciu którejś z wsi, mówi: - Ludzie stawili się w stu procentach, broń i amunicja w przewidzianym komplecie. Przyjazd pociągu z więźniarką na stację Celestynów ma nastąpić o godzinie 22. Postój - trzy minuty.
Będziemy na stacji znacznie przed czasem. Oto szkic terenu w rejonie stacji, wraz z ugrupowaniem sekcji. Zośka wyjmuje z bocznej kieszeni arkusz papieru i podaje go sąsiadowi. Kapitan Pług wyciąga rękę po papier i uśmiecha się do Zośki nieco ironicznie. Nic nie mówi. Było już prawie zupełnie ciemno, gdy dojechali.
Auta zostały w lesie. Kilkudziesięcioosobowy oddział, rozbity na mniejsze grupki, zbliżał się ostrożnie ku wyznaczonym stanowiskom. Paru ludzi zostało skierowanych do zbadania położenia na stacyjce. Wszyscy byli w doskonałych nastrojach. Powodzenie pod Arsenałem dało im dużo pewności siebie. Pewność ta wzrosła, gdy obserwowali przygotowania Zośki do dzisiejszej roboty. Ufali sobie, swej odwadze i swym nerwom. Ufali także Zośce, jego przewidywaniom i spokojnej pewności siebie. Otuchy dodawała obecność Pługa. Leżą już na stanowiskach wśród krzewów i drzew. Na wysokości stacji - Maciek ze swą grupą szturmową. Wzdłuż torów, tuż poza obrębem stacji - ubezpieczenia. Na ławkach stacyjki „drzemie” kilku młodych „podróżnych”. Jest tak ciemno, że ledwo widać tory pociągu towarowego z piaskiem, który tkwi bez lokomotywy przed budynkiem stacyjnym. Dwa dalsze tory są puste. Na jeden z nich ma wjechać oczekiwany pociąg. Dochodzi godzina 22. Nie można się nie denerwować. Lada chwila się zacznie. Jest godzina 22.30 - cóż u diabła to znaczy? Dochodzi godzina 23: przeklęte spóźnienie!
Naczelnik stacji mówi, że pociąg spóźni się o kilka godzin. Dochodzi północ - ziąb jest taki, że niemal każdy z młodych ludzi drży, mimo że to maj. Co za przeklęty maj! Godzina 0.30 w nocy. Od strony Warszawy słychać z dala zbliżający się pociąg. Głos nadchodzącego pociągu po pewnym czasie zamiera. Z mroku wyłania się i staje przed Zośką Andrzej Długi.
- Naczelnik stacji mówi, że za pół godziny pociąg z Lublina będzie tutaj. Czy już przeciąć drut telefoniczny? - Jeszcze nie.
W piętnaście minut potem znów kroki, teraz bardzo szybko, ktoś jakby biegł. - Zośka? Fatalna wiadomość! Na sygnale pod semaforem, czterysta metrów stąd, stanął pociąg wojskowy, idący na wschodni front. Naładowany kilkoma kompaniami Wehrmachtu. Zośka wstaje z rowu, w którym siedział, zaciska pięści, chce coś powiedzieć, gdy nagle słuch chwyta znaczne, charakterystyczne dudnienie idące od strony Lublina. Fala krwi napływa do mózgu Zośki, w którym wirują dwa tylko pojęcia: Wehrmacht - więźniarka. Po paru gwałtownych uderzeniach - puls wraca do normy. Zośka rozluźnia pięści. - Wracaj na stanowisko - mówi do gońca, a po chwili rzuca szeptem w ciszę nocy - Andrzej Długi! - Żadnej odpowiedzi. - Długi! - nikt nie podchodzi. Dudnienie nadjeżdżającego pociągu jest coraz wyraźniejsze.
Zośka robi parę kroków i zwraca się do kapitana Pługa. - Proszę natychmiast przeciąć połączenie telefoniczne stacji. Drut wychodzi z górnego rogu tego tam skrajnego okna, widzi pan? - Tak jest - odpowiada kapitan Pług i po chwili znika.
Dudnienie pociągu jest już zupełnie bliskie. Dochodzi godzina pierwsza w nocy.
Kilkadziesiąt serc bije szybciej niż zwykle. Kilkadziesiąt dłoni obejmuje mocniej broń. Sapiąc wtoczył się pociąg na stację i stanął. Słychać trzask otwieranych drzwi. Kilka osób wsiada. Niemiecki kierownik pociągu zeskakuje ze stopni wozu służbowego. W jednym z wagonów „Nur fur Deutsche” słychać niemiecki śpiew. Maciek szybko biegnie wzdłuż pociągu, szukając więźniarki. Jest! Chce cichym gwizdem przywołać oddział, gdy wtem drzwi więźniarki uchylają się i w świetle latarki widzi wyskakującego gestapowca, pragnącego załatwić naturalną potrzebę. Gestapowiec skoczył tuż przed Maćkiem, niemal twarzą w twarz. Obaj są swym wzajemnym widokiem zaskoczeni i poruszeni. Maciek odruchowo unosi broń i strzela. Strzał i wrzask trafionego Niemca przeszywają powietrze. Przez chwilę wszystko dookoła cichnie. Naraz gdzieś od lokomotywy, wzdłuż toru, trzaskać zaczynają karabiny, a równocześnie chaotyczne strzały padają z okien paru wagonów, w których jadą niemieccy podróżni. Konwojenci gwałtownie zasuwają drzwi więźniarki. Zośka jest wściekły. Nieprzewidziany wypadek z wyskakującym gestapowcem wprowadził w walkę chaos. Strzelają teraz od strony lokomotywy bahnschutze, strzelają Niemcy jadący wagonem „Nur fur Deutsche”, strzela nie wiedzieć dokąd część ubezpieczenia. Speszeni, zdezorientowani ludzie Maćka, który dowodzi atakiem, chronią się pod wagony. - Jasne pioruny - klnie Zośka, wyczuwając cały absurd, ale zarazem i całe niebezpieczeństwo sytuacji.
Przedłużający się impas grozi nieprzewidzianymi komplikacjami. - Maciek, atakuj!
Maciek już ochłonął z niespodzianki. Stoi sam jeden w pełnym świetle księżyca i w ogniu strzałów, badając wzrokiem więźniarkę. - Słoń do mnie! Kuba do mnie! - woła Maciek ostrym głosem. Słoń i Kuba poderwani spod wagonów przeskakują do Maćka. Trzymają steny. - W okienka! - krzyczy Maciek do Słonia, a sam, gdy Słoń i Kuba naciskają spusty stenów, podbiega do drzwi więźniarki i usiłuje je otworzyć, mocując się z przytrzymującym drzwi od wewnątrz Niemcem. Zośka, krzyknąwszy dowódcy ubezpieczenia parę zdań o przerwaniu ognia i o bahnschutzach strzelających od strony parowozu, podbiega do Maćka, nie zważając na strzały Niemców. - Chłopcy, wszyscy do Maćka! - krzyczy w stronę tych, co jeszcze są pod wagonami. Kryzys walki został przełamany. Z mroku wyskakuje kilkanaście postaci i rzuca się ku więźniarce. Gestapowcy usiłują zaryglować drzwi. Któryś z atakujących rzuca granat przez okienko do przedziału konwojentów. Po chwili rozlega się huk wybuchu i dziki wrzask poranionych. - Łom! Dawać łom! – krzyczy Zośka.
Koło lokomotywy pada trafiony celną kulą niemiecki kierownik pociągu.
Bahnschutze przerażeni barykadują się w wagonie służbowym za tendrem. Strzały z wagonów niemieckich ustają zupełnie. Niemcy gaszą tam światła i tylko od czasu do czasu po tych oknach „Nur fur Deutsche” grzechocą serie polskich pistoletów maszynowych. Granat rzucony w drugie okienko więźniarki oraz łom - zrobiły swoje. Zasuwa rozwalona, drzwi rozbite. W konwojce jeden z gestapowców leży we krwi. Dwaj inni także pokrwawieni gmerają koło karabinów. Zośka strzela raz i drugi - i już nie ma żadnego wroga. Chce jeszcze z łomem w ręku podejść do drzwi, za którymi znajdują się więźniowie, oddaje jednak łom kolegom, wychodzi przed wagony niemieckie i staje twarzą w kierunku Warszawy, gdzie w mroku nocy stoi odległy o czterysta metrów pociąg pełen żołnierzy niemieckich.
Niepodobieństwo, żeby nie słyszeli, nie zrozumieli. Łom wali w drzwi i przepierzenie więźniarki. Mijają nie kończące się minuty. Wystraszeni, nic nie rozumiejący podróżni zamarli w swych przedziałach, polska obsługa pociągu i stacji skupiła się przy lokomotywie, targana zmiennymi uczuciami. - Dobra jest! - wrzeszczy opętańczo jakiś zachrypły, męski głos. W tłoku i w gorączkowym ścisku wyskakują z więźniarki uwolnieni ludzie. - Do mnie, panowie, do mnie - mówi powoli i spokojnie Zośka. - Jesteście zupełnie bezpieczni, nic wam nie grozi, odprowadzimy was stąd kawałek. Wyzwoleni więźniowie rzucają się w kierunku wybawców, któryś prosi o broń, któryś śmieje się histerycznie, któryś chce całować Zośkę po rękach. Wszyscy są cali, żaden nie ucierpiał. Czterdziestu dziewięciu ludzi! „Obrabianie” pociągu w Celestynowie trwało minut czterdzieści.
Spod semafora, od strony pociągu naładowanego Wehrmachtem, nie dobiegły żadne kroki, nie doszedł żaden głos, nie rozległ się żaden strzał. Wykluczone, by nie słyszeli w ciszy nocy granatów i karabinów maszynowych. A nie wysłali nawet patrolu na wywiad! Auta Zośki stały już pod samą stacją. Teraz gdy wszystko jest skończone, podnieceni zwycięstwem ludzie zajmują miejsca w samochodach. Do swego samochodu poleca Zośka złożyć dwu ciężko rannych żołnierzy - skoczków spadochronowych z Anglii - należących do małego patrolu, który specjalnie na tę akcję przydzielono oddziałowi Zośki. Spośród ludzi Zośki jest ranny tylko Luty .
Kiedy wrócili wreszcie ci, co odprowadzali uwolnionych więźniów we właściwe miejsce - Zośka daje znak odjazdu. Dopiero gdy odjechali, ożywiła się i rozdygotała stacja.
Niemcy tylko leżą we krwi bez ruchu, bez życia, a kilku rannych jęczy w niemieckich wagonach. Dopiero o białym świcie postrzelany pociąg ruszył w kierunku Warszawy, ciągnąc rozwaloną więźniarkę. Zośka, wioząc swym wozem ciężko rannych, jechał z Bolkiem Radlewiczem. Kapitan Pług wracał w innym aucie. Zośka jechał ostrożnie, uważnie wybierając drogę. Jest godzina druga w nocy. - Halo, Bolek, wyjmij stena i pokaż, jak się odbezpiecza pistolet!
Bolek, który w Wawrze był przełożonym Zośki, a na tej wyprawie jest jego podkomendnym, jest zdumiony i zaskoczony, ale posłusznie robi, co mu rozkazano.
Pokazuje pistolet, zabezpiecza, odbezpiecza, mówi jak się strzela. Znów milczenie. - Bo widzisz, kochany Bolesławie, są takie chwile, kiedy się zapomina nawet o tak ważnej rzeczy, jak sposób odbezpieczania pistoletu. Przed Arsenałem musiałem odbezpieczać Słoniowi stena w trakcie ataku na samochód niemiecki.
Wyprawa na Celestynów, jedna z najbardziej udanych i owocnych wypraw, potwierdziła w pełni dobrą opinię zarówno o całości oddziału Zośki, który rozrósł się bardzo i liczył paruset ludzi, jak i o dowódczych wartościach Zośki.
Było rzeczą oczywistą: w wojsku podziemnym kształtował się szybko i dojrzewał wysokiej klasy oficer, nie mający wówczas jeszcze nominacji oficerskiej. Zawsze spokojny, rzeczowy, pogodny, niezawodny, dla wszystkiego i wszystkich wyrozumiały, dla siebie wymagający. Szczęśliwe połączenie wybitnych zdolności organizacyjnych z wielką wrażliwością moralną. Umysł zdolny do bystrej i trafnej pracy w warunkach największego napięcia nerwowego. Zośka rozwinął się bardzo podczas ostatniego półrocza. Jego wygląd zewnętrzny także stracił wiele z chłopięcej świeżości. Rysy twarzy nabrały twardości. Między brwiami tworzyła się bruzda. Tylko uśmiech pozostał dawny, niemal dziewczęcy. W charakterze umacniała się zaciętość. Wyrazu „niemożliwe” nie używał już od dawna. Oczywiście jako dowódca nie był i nie mógł być ideałem, chociażby z tego względu, że nie miał normalnego wyszkolenia wojskowego. Ale był niewątpliwie ciekawym typem oficera.
Zresztą oficera - należy przyznać - o swoistych poglądach. Jednego wieczoru któraś ze znajomych pań odezwała się do Zośki. - Pan chyba po wojnie zostanie na stałe w wojsku.
- Niezupełnie.
- Jak to? Przecież pana tak bardzo wojsko „wzięło”. Jest pan żołnierzem do szpiku kości. - Mała poprawka - odrzekł, uśmiechając się Zośka - „wzięła” mnie i oczarowała przede wszystkim walka. Jestem takim, jak pani powiedziała, „do szpiku kości” żołnierzem, że nie mógłbym po wojnie żyć bez walki. Dlatego prawdopodobnie nie zostanę w wojsku. Będę dalej w walce. Pytający wzrok kobiety nie schodził z uśmiechniętej twarzy młodego człowieka. A ten kończy rozpoczętą myśl: - Bo w tamtych, przyszłych czasach powstaną nowe fronty: społeczny, gospodarczy, kulturalny, polityczny. Ja właśnie szykuję się już teraz na jeden z tych przyszłych frontów. Zośka milknie.
Powoli odwraca wzrok od twarzy swej sąsiadki gdzieś ku górze, ku rozświetlonym żarówkom. Przed oczyma duszy stają mu tyle razy przemyśliwane obrazy nieuregulowanych rzek, nędznie rodzących pól, smrodliwych, zatłoczonych „mieszkań” i ludzi zabiedzonych, pracujących za nędzne grosze, pracujących niedobrze, nieumiejętnie. Ludzi spragnionych odrobiny dobrobytu i bezpieczeństwa, szacunku i tego, by nikt nad nimi nie stał z batem...
CZYTASZ
Kamienie na Szaniec ~ Aleksander Kamiński
No FicciónAutor: Aleksander Kamiński Uczę się do egzaminu a nie mam książki Jestem przyzwyczjona do czytania na wattpad więc tymczasowo bedize to tu opublikowane