Prolog

746 24 6
                                    

Harry zaciągnął się zimnym powietrzem, które momentalnie otrzeźwiło jego zamroczony przez alkohol umysł. Szedł powoli, schodek po schodku starając się utrzymać równowagę. Nigdy nie lubił tylnego wyjścia ze swojego ulubionego lokalu, ale jak na ironię, to właśnie z niego najczęściej korzystał. Starał się być cicho i przemknąć niezauważenie ciemną alejką tak, by nie zwrócić na siebie uwagi żadnego z tłoczących się przed barem reporterów. Obrzydliwe hieny, pomyślał z pogardą spluwając na chodnik. W tej chwili marzył tylko o tym, by znaleźć się we własnym łóżku. Położywszy dłoń na zimnym, spływającym kroplami deszczu murze, wziął głęboki oddech, starając się powstrzymać mdłości. Tego nie przewidział. Nie przewidział, że pokaźne ilości wypitego alkoholu dadzą mu się tak dotkliwie we znaki i to był jego pierwszy błąd. Oparł się plecami o mokrą, lodowatą ścianę, próbując ułożyć plan działania. Znajdował się w ślepym zaułku. Przed sobą widział jedynie bok kolejnego budynku pokryty niedbałym, nie przypominającym niczego konkretnego graffiti. Przeniósł wzrok na usytuowane w końcu zaułka, zielone i zniszczone kontenery na śmieci, po czym pokręcił głową z niedowierzaniem. Za nimi znajdował się niski murek, który mógł bez problemu przeskoczyć. Wystarczyło tylko... o nie, upomniał się. Stary, nie wdrapiesz się na śmietnik.

-No dobra - mruknął cicho i odchrząknąwszy wziął rozbieg. Skoczył na jeden z kontenerów i pierwszym sygnałem, że mu się udało, był otaczający go z każdej strony fetor odpadków nie wywożonych co najmniej od tygodnia. Jego oczom ukazały się opakowania po jogurtach, kartony po mleku i resztki pizzy z czymś, co kiedyś było oliwkami, zaś teraz przypominało jedynie sczerniałe, skurczone, wydzielające nieprawdopodobny smród kamyczki. Poczuł, jak całe spożyte tego wieczoru jedzenie cofa mu się do gardła. Skrzywiwszy się postawił nogę na murku i znalazłszy się na wysokości nie większej niż półtorej metra, zgrabnie z niego zeskoczył. Może nie na obie nogi, ale dość wdzięcznie podniósł się z pozycji leżącej. - Nie było tak źle - wytrzepał dłonie o nogawki zakurzonych spodni i poprawił czarną marynarkę, której prawy rękaw był lekko naddarty - Czas wracać do domu - powiedział sam do siebie i wziąwszy głęboki oddech ruszył oświetloną przez blask wysokich latarni ulicą.

Krople deszczu podzwaniały miarowo wypełniając coraz to pogłębiające się kałuże. Poczuł przeszywające go do szpiku kości zimno wiosennej nocy. Idąc rozmasował obolały nadgarstek, na którym wsparł się podczas upadku. Widniało na nim siniejące już zaczerwienienie. Po zadrapaniu nie zostało ani śladu, krew skrzepła zasklepiając niewielką ranę. Zauważył, że ma gęsią skórkę. Jego krokom towarzyszyły odgłosy pojedynczych, przejeżdżających ulicą samochodów i świszczącego, miotającego gałęziami drzew wiatru. Wytarłszy z czoła krople deszczu, dostrzegł majaczący w oddali przystanek autobusowy. Wreszcie jakaś nadzieja, pomyślał uśmiechając się krzywo i pobiegł w stronę niewielkiej, zadaszonej oraz zupełnie pustej przestrzeni. Zdał sobie sprawę, że ma podarty rękaw, brudne spodnie, a do tego koszmarnie śmierdzi. Czyżby mógł zaryzykować przejażdżkę autobusem? W takim stanie na pewno nikt nie pozna w nim wokalisty popularnego teraz już na całym świecie zespołu. W najgorszym wypadku po prostu uznają go za bezdomnego, albo uzależnionego od narkotyków chłopaka, który zgubił się w drodze do domu lub zmierzał pod najbliższy most, by zasnąć tam spokojnie w porzuconym kartonie po telewizorze. Spojrzał na rozkład jazdy mrużąc zmęczone, przekrwione już oczy. Cholera, widział podwójnie. Zaklął pod nosem i zajął miejsce na znajdującej się pod zadaszeniem ławce. Postanowił zaczekać na pierwszy lepszy autobus. Sprawnym ruchem wyjął z kieszeni telefon. Odblokowując urządzenie ponownie zmrużył coraz to bardziej zawodzące oczy, gdyż poraziło go jasne światło ekranu. Zamrugawszy kilkukrotnie udało mu się odczytać cokolwiek na wyświetlaczu. Nie miał żadnych nieodebranych połączeń, a zegar wskazywał drugą dwadzieścia. Gdy stracił już wszelką nadzieję na powrót do domu i położenie się we własnym łóżku, dostrzegł światła nadjeżdżającego autobusu. Drzwi pojazdu otworzyły się przed nim leniwie skrzypiąc. Harry wszedłszy do środka zajął pierwsze lepsze miejsce przy oknie. Nie kupił biletu. Prawdopodobnie zgubił gdzieś portfel, z czego zdał sobie sprawę już na przystanku. Nie zamierzał jednak pokonywać całej trasy jeszcze raz w poszukiwaniu zguby. Powiedział sobie, że wróci tam rano, o ile nie będzie miał koszmarnego kaca, który przykuje go do deski klozetowej na cały poranek i prawdopodobnie resztę dnia. Oparł głowę o zabrudzoną szybę nocnego autobusu i obserwował puste ulice. Poza sobą, odnotował obecność tylko jednego pasażera. Mężczyzny w średnim wieku, który cicho pochrapywał na jednym z ostatnich siedzeń. Miał na głowie coś na kształt rybackiego kapelusza, a w objęciach mocno trzymał siatkę z monopolowego. Z każdym gwałtowniejszym ruchem autobusu jego pakunek wydawał odgłos obijających się o siebie butelek z trunkami. Harry westchnął i pokręcił głową z niedowierzaniem. Zapomniał już, co może go spotkać w komunikacji miejskiej, kiedy wraca się do domu o tak późnej godzinie.

Wysiadł na jednym z przystanków na zmęczonych, odmawiających już posłuszeństwa nogach przeszedł kilka przecznic, by znaleźć się u stóp sięgającego nieba apartamentowca. Budynek był typowym drapaczem chmur o metalicznej barwie. Choć nigdy się nad tym nie zastanawiał, tej nocy wydawał mu się wyjątkowo przygnębiający. Nocne niebo ucichło. Deszcz przestał padać, a jedyną pozostałą po nim pamiątką były gęsto rozścielone na chodnikach kałuże i zapach ozonu w przepełnionym wilgocią powietrzu. Wciąż czuł chłodny, nieprzyjemny wiatr uderzający jego kości policzkowe i wślizgujący się pod płaty marynarki. Nieosłonione kostki dłoni były mokre od padającego jeszcze nie tak dawno deszczu. Przygryzając wargę cieszył się, że to już koniec jego niezbyt fascynującej podróży. Na jego twarz wkroczył mimowolny uśmiech, choć nie wiedział, czym był on spowodowany. Być może po prostu ilością spożytego alkoholu, a może tym, że wreszcie będzie mógł się położyć. Wszedł do środka i z ulgą odnotował, że hol był zupełnie pusty. W recepcji paliło się słabe, przytłumione światło. Wystarczające, by przemknąć się niepostrzeżenie. Zegarek w holu wskazywał za dziesięć trzecią. Dotarło do niego, że wstydził się własnego zachowania i nie chciał, by ktokolwiek go zobaczył. To miał być jego sekret. Postanowił nie mówić o tej nocy przyjaciołom. Tylko jak wyjaśni to, że zgubił portfel...? Nieważne, pomyśli o tym rano. Oparłszy się o jedną z pomalowanych na biszkoptowo ścian przycisnął guzik, a po chwili otworzyły się drzwi windy. Miał nadzieję, że jego marynarka nie zostawiła śladów na jasnej farbie. Wszedł do środka i zobaczywszy swoje odbicie w lustrze windy skrzywił się. Był w naprawdę opłakanym stanie. Długie włosy miał mokre i poplątane. Wcześniej bujne i kręcone, teraz zwisające smętnie wzdłuż jego twarzy, która wyrażała ogromne zmęczenie. Naprawdę w niczym już siebie nie przypominał. Popatrzył, jak drzwi windy zamykały się za nim i poczuł, że dźwig rusza. Uczucie oderwania się od bezpiecznego podłoża wywołało u niego niepokój. Sunął delikatnie w górę i choć ruch był powolny, on czuł się jak na kolejce górskiej. Tłumiąc odruch wymiotny modlił się, by winda w końcu dotarła na dziesiąte piętro. Patrzył na zmieniające się na cyfrowym liczniku numery. 6...7...8...9, aż do ostatniego. Widząc otwierające się przed nim drzwi odetchnął z ulgą. Ruszył w głąb korytarza chwiejnym krokiem. Szedł zygzakiem nie wiedząc, która z par stóp przed jego oczami naprawdę należała do niego. Skręciwszy w prawo dotarł do drzwi i opierając się o nie wolną ręką, drżącą dłonią wpisał kod. Ku własnemu zdziwieniu, nie pomylił się. Drzwi mieszkania otworzyły się przed nim ukazując jedynie ciemność. Drzwi pokoi było zamknięte i pod żadnymi z nich nie dostrzegł światła. Wszyscy już spali.

A milion little pieces | 1DOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz