rozdział 58

67 56 4
                                    

Lokal wyglądał jak wyjęty z serialu o zmęczonym życiem detektywie, który po pracy musi się napić. Brakowało tylko dymu papierosowego i smętnej muzyki.

Przyszedł wcześniej i zamówił piwo przy barze. Nie mieli pszenicznego, tylko te jasne szczyny, jakby to powiedziała Nikka, ale dało się je pić. Zabawne, na telewizorze z wyłączonym głosem właśnie pokazywano fragmenty z jej pierwszej konferencji prasowej. W czerwonej sukience ze spiętymi włosami wyglądała poważnie i oficjalnie jak jakaś urzędniczka. Ktoś włączył napisy dla niesłyszących i Hill widział, że Nikka zaraz przejdzie do tych nieszczęsnych podziękowań.

Nie chciała o tym rozmawiać ani z nim, ani z Heleną, która w pewnym momencie zaczęła naciskać. Selino wybuchła tak bardzo, że na chwilę porzuciła wszelkie pozory kultury i kazała Helenie się odpierdolić. Zainterweniował wtedy, bo myślał, że dojdzie do rękoczynów, ale Selino szybko się uspokoiła i przeprosiła za wybuch. Potem nawet znów rozmawiała z Heleną, ale o bieżących sprawach, niczym ważnym. Było jasne, że te dwie już się nie zaprzyjaźnią. Jego zdaniem dziewczyna żałowała zmiany treści przemówienia, wyczuł to w upartym milczeniu, jakim obdarzyła go w samochodzie, ale nie miał na to dowodów.

– Ja pierdolę, Hill, ona tam mówiła o tobie. – Usłyszał głos Daniela Banksa. Musiał przyjść akurat teraz?

Stary kumpel z Europy usiadł obok i też zamówił piwo. Ciągle rezydował w Pradze i nie widzieli się już od dłuższego czasu. Zwykle Ethan traktował takie spotkania ze znajomymi wręcz jako przedłużenie pracy konieczne do utrzymania kontaktów i wymiany informacji, ale Daniela naprawdę lubił. Wolałby jednak nie rozmawiać z nim o amarskich dziewczynach, ale teraz nie miał już wyboru, będzie musiał opowiedzieć mu chociaż ogólnie o całej sprawie.

Poczekali, aż barman się oddali, w telewizorze Nikka nadal odpowiadała na pytania dziennikarzy. Wzruszyła się wspominając zupę i dom... Nabrałby się, gdyby jej nie znał.

– No stary, jeśli to naprawdę byłeś ty, to wolę nie myśleć jakie były te jej najgorsze chwile – stwierdził Daniel, kiedy mogli już swobodnie porozmawiać.

– Wiesz jak jest... – odparł wieloznacznie. – Niech ci się nie wydaje, że to taka zwykła dziewczynka. Jest twardsza, niż się wydaje. I tak w ogóle to miło cię widzieć.

– I naprawdę pochodzi spoza planety? Wygląda całkiem normalnie. – Daniel zignorował powitanie.

– Też na początku nie mogłem w to uwierzyć.

– Robili testy DNA? Na pewno robili. – Banks sam sobie odpowiedział, Hill tylko przytaknął.

– Dalekie pokrewieństwo z mieszkańcami Wschodniej Europy. Zresztą słyszysz, jak mówi.

– Taa, całkiem dobrze ją rozumiem. Ładna sztuka, czemu mi się nie dostała taka sprawa, tylko muszę się ciągle uganiać po Słowacji za jakąś włoską mafią? – narzekał Daniel, a Ethan ukrył uśmiech w kuflu z piwem. Ile to razy żałował już, że to właśnie on był wtedy pod ręką, a potem stwierdzał, że jednak cieszy się, że mógł dowiedzieć się o wszystkim w pierwszej kolejności...

– Chyba jednak nie chciałbyś się zamienić – powiedział w końcu.

– Czy ja wiem? Ty sobie z nią poradziłeś, myślę, że ja też bym dał radę.

Poradził sobie? Nie, wszystkie sukcesy zawdzięczał tylko temu, że Nikka chciała współpracować. Kiedy stawiała opór, od razu pojawiały się problemy.

– Ech Daniel... – westchnął. – Mówiła o zepsutym statku, co nie? Sama go zepsuła, żebyśmy go nie przejęli. – Zdecydował, że wyjawi kumplowi ten szczegół.

– W takim razie ciekawi mnie, ile z tego pięknego wywiadu było prawdziwe.

– Prawie wszystko. Ale zdecydowaliśmy, że sporo przemilczy. A ty przyleciałeś do kraju, żeby spotkać się z żoną? – Zmienił temat, dając tym samym znak, że nie chce już rozmawiać o sprawie.

Posiedzieli w barze jeszcze dwie godziny, bo Banks naprawdę musiał wracać do domu, do żony. Należał do tych absolutnie wyjątkowych pracowników Firmy, którzy potrafili pogodzić pracę w terenie z udanym życiem rodzinnym. Większość była albo po rozwodzie, albo, tak jak Hill, w ogóle nie zawarła małżeństwa.

Ethan życzył mu wszystkiego dobrego i ruszył wzdłuż ulicy szukać wolnej taksówki. Jak na złość żadnej nie widział. Te cholery zawsze znikały, kiedy były naprawdę potrzebne...

– Alexander? Alexander Hale? – Usłyszał nagle, jak ktoś woła go słabym głosem.

Kto tu mógł znać jego prawdziwe nazwisko? Nie zdradził go nawet Danielowi, a przecież znali się już z piętnaście lat. Nie zwolnił kroku, udawał, że wciąż rozgląda się za taksówką, jednocześnie obserwując teren w szybach mijanych witryn i samochodów. Zauważył tego tajemniczego ktosia niemal od razu, prawie biegł, próbując go dogonić i wciąż wykrzykiwał jego imię. Tylko dlaczego był to jakiś obdarty latynoski dzieciak?

Mógł go zignorować i zniknąć na następnym skrzyżowaniu, ale powodowany ciekawością zatrzymał się i zaczekał. Dzieciak wyhamował tuż przed nim, nie był zdyszany. Miał na sobie nieco znoszoną żółto–zieloną koszulkę piłkarską i wyglądał tak, jakby potrzebował kilku solidnych posiłków.

– Ty jesteś Alexander Hale – nie spytał, stwierdził. Mówił dobrze po angielsku, więc raczej wychował się w USA. Zresztą jego wygląd sugerował, że jedno z rodziców mogło być białe. – Powiedział, żeby cię znaleźć, i że ty się mną zaopiekujesz.

– Powoli, młody, nie rozumiem, o co ci chodzi. Wytłumaczysz mi wszystko po kolei? – zachęcił go do zwierzeń.

– Bo on mówił, że teraz ty się mną zajmiesz. I że już wszystko będzie dobrze.

Oczy dzieciaka błyszczały jakby miał gorączkę, ale wyglądał raczej zdrowo. Hill widział już takie zaaferowane, wręcz podniecone spojrzenie – u Nikki, która odwiedziła go w szpitalu i wyjaśniała zasady amarskiej religii. Czyżby byli w to wmieszani jacyś bogowie?... Jeśli tak, to świetnie.

Mały zaczął zwracać uwagę przechodniów. W sportowych ciuchach i z trochę brudną twarzą nie wyglądał na miejscowego. Hill ustawił się tak, by mieć go po lewej stronie, i zaczął powoli iść. Dzieciak nie odstępował go ani na krok.

– I to on powiedział ci jak się nazywam? – zapytał. Dzieciak energicznie przytaknął. – A jak ty masz na imię?

– Diego, Diego Flores.

– Dobrze, Diego, możesz mi coś więcej o nim powiedzieć? Jak się nazywa, jak wygląda?

– Taki rudy, młodszy od ciebie... Mówił, że z tobą rozmawiał. No i miał oczy takie zielone, jakby świecące. Ale nie wiem, jak ma na imię.

– Pan Reed – odpowiedział odruchowo Hill i dopiero po sekundzie czy dwóch zorientował się, że użył amarskiego słówka. Tak jakoś zawsze o nim myślał, nie lord czy mister, ale pan. – Rozmawiałem z nim raz, wydaje mi się, że wyglądał wtedy trochę inaczej.

Przeszukał w pamięci wszystkie informacje o amarskich bogach, i tak, pana Reeda przedstawiano w ikonografii jako rudowłosego lub wręcz czerwonowłosego mężczyznę, czasem młodzieńca.

To byłeś ty, prawda? – pomyślał, ale nie dostał żadnej wyraźnej odpowiedzi.

A może odpowiedzią była ta pewność, którą właśnie odczuwał? Nie miał doświadczenia z dziećmi, ale co miał zrobić, przecież nie zlekceważy woli boga. Nawet bez tego nie zostawiłby Diega na ulicy, wezwałby opiekę społeczną albo chociaż zwykły patrol policji.

– Gdzie są twoi rodzice? – zapytał.

– Nie wiem kim jest mój tata... A mama... on powiedział, że już nigdy jej nie zobaczę, że już nigdy mnie nie skrzywdzi.

W głosie Diega słychać było niespodziewanie mściwe tony. A więc to tak, chłopak sporo przeszedł, chociaż wyglądał na góra siedem, może osiem lat.

– Chodź, pojedziemy do mojego mieszkania. Nie bój się, nie zrobię ci nic złego.

– Wiem. Masz się mną opiekować – oświadczył chłopczyk, ufnie patrząc Ethanowi w oczy. Razem wsiedli do taksówki, która tym razem zjawiła się niemal natychmiast.

Niewłaściwy kolor niebaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz