Niespodziewanie obok mojej nogi coś szybko przebiegło, jednocześnie rozładowując dziwną atmosferę. Ściągnęłam brwi, wodząc wzrokiem za małym psem, który zbyt szybko poczuł się jak u siebie. Nie był mowy o żadnym psie! Przecież Claire wiedziała, że mamy Rybę. Branie ze sobą kolejnego zwierzaka było trochę nieodpowiedzialne, bo przecież nie miała pojęcia, jak mój pies zareaguje na jej. Co, jeśli nie mogłaby jej zaakceptować?
– Co to za szczur? – spytałam. Cóż, dziwne uczucie witać się z matką, którą widzisz pierwszy raz w życiu, takim zdaniem. Nie spodziewałam się tego i pewnie nikt inny też.
– To nasz York, Głośnik – oznajmiła moja siostra i chwilę później podeszła do mnie, aby mnie przytulić. Spięłam się lekko, ale odwzajemniłam uścisk, udając, że cieszę się, że ją widzę. Zignorowałam fakt, że pies wabił się Głośnik. Ryba nie miała na imię lepiej. Jak widać, nadawanie wyjątkowych imion jest u nas rodzinne.
– Cześć, Marise. Dużo o tobie słyszałem od Claire, w końcu mogę poznać jej sobowtór. – Zaśmiał się mężczyzna. Podał mi dłoń, którą ucisnęłam niepewnie. – Arthur.
– Dzień dobry – odpowiedziałam, uśmiechając się. On wszedł do środka razem z moją bliźniaczką. Stałam teraz naprzeciwko mamy kompletnie sama i nie czułam się z tym najlepiej. Nie wiedziałam, co mam jej powiedzieć, jak się przywitać. Przecież zawsze byłam na nią zła, bo zostawiła mnie i tatę, zaczynając nowe życie i zapominając o starym, w tym o mnie. Nawet nie próbowała nawiązać żadnego kontaktu, nie martwiąc się, jakbym w ogóle nie istniała. Ale stojąc tak blisko niej, nie czułam nienawiści, jaką odczuwałam całe życie. Czułam dużą potrzebę poznania jej, przytulenia i zwierzenia z wszystkiego, co się ostatnio wydarzyło. Byłam na skraju wybuchu płaczem, bo dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że odczuwałam jej cholerny brak bardziej, niż zawsze sobie wyobrażałam. Jej piękne, niebieskie oczy patrzyły na mnie cały czas. Długie, czekoladowe i pofalowane włosy opadały na jej plecy. Moja mama ubrana była w czarne rzeczy. Marynarka, koszula i dopasowane spodnie idealnie do siebie pasowały. Z daleka biła od niej pewność siebie, zdecydowanie była niezależną kobietą, służącą jako przykład dla innych.
– Marise, gdzie odleciałaś? – odezwała się jako pierwsza. Na jej twarzy o cudownych rysach pojawił się uśmiech.
– Przepraszam – odparłam głupio, również się lekko uśmiechając. Rozłożyła ramiona i podeszła do mnie o kilka kroków.
– Nie przepraszaj, tylko chodź tu, skarbie – rzekła. Niemal wbiegłam w nią, mocno przytulając. Poczułam pojedynczą łzę, spadającą po moim policzku. Nie pojawiła się ona jednak ze smutku, ale ze szczęścia, ponieważ poczułam, że ta kobieta, mimo wszystkich zastrzeżeń, była tym, czego ostatnio potrzebowałam. Nie licząc Vincenta, oczywiście, bo bez tego głupka, nie miałabym tego, co mam. – Nie płacz.
– Spróbuję – rzuciłam, śmiejąc się pod nosem. Zauważyłam, że ona też była na skraju płaczu, jednak nie pozwoliła sobie na to.
– Myślałam, że ten dzień nigdy nie nadejdzie. Czekałam na niego od bardzo dawna – oznajmiła. Oderwała się ode mnie i popatrzyła mi w oczy. – Przepraszam, Marise. Cholernie cię przepraszam, ale nie miałam wyjścia. Nie mogłam nic zrobić, skarbie.
– Ja nic nie wiem, nie rozumiem. Dlaczego nie...
– Wiem, że masz dużo pytań i nie dziwię się. Odpowiem na wszystkie, ale nie teraz. Po prostu chciałam, abyś wiedziała, że przepraszam. Tak dużo razy układałam sobie co ci powiem, jak cię już zobaczę, ale... Gdy już to nadeszło, to nic nie zdaje się odpowiednie. Wiedziałam tylko, że muszę cię przeprosić – wytłumaczyła. Słuchałam każdego słowa, jakie tylko wypowiadała. Miała taki ładny głos, taki kobiecy. Pewny siebie, ale delikatny. – Pogadamy później. Wszyscy, okej?
CZYTASZ
Serendipity
RomansaTo wszystko stało się tak szybko przez moją słabą wolę i jego nieopanowane pragnienie. Cały czas mogłam słyszeć, że ma on na mnie zły wpływ, jednak wszystko było w porządku, dopóki nade mną unosił się zapach róż. Pierwsza część dylogii ,,White roses...