Po ślubie naszedł czas na przeprowadzkę. Nie chciałam mieszkać całe życie z teściami. Kochałam ich. Traktowałam jak własnych rodziców, ale ich rodziny dom był za mały, aby pomieścić nas wszystkich. Dodatkowo ciągły harmider i wieczne kręcenie się po każdym kącie w domu były dla mnie uciążliwe. Nie mogłam się na niczym skupić, nie mówiąc już o chwili prywatności, której potrzebowałam jak każdy normalny człowiek. Nasze intymne chwile można było policzyć na palcach jednej ręki. Rodzina rudzielców miała w genach ładowania się do czyjegoś pokoju w nieodpowiednim momencie albo nieświadomie nieustannym hałasem niszczyła napięcie, które budowałam razem ze swoim mężem. Ron nie miał wyjścia. Pomimo swojej wewnętrznej niechęci musiał zgodzić się na opuszczenie rodzinnego gniazdka i znalezienie nowego mieszkania. Po przejrzeniu wielu ofert natrafiliśmy na dom w przystępnej cenie. Idealny na nas dotychczasowy budżet z trzema pokojami w Londynie. Kochałam to miasto i z całego serca pragnęłam się osiedlić w nim na stałe, dlatego kupiliśmy ten dom. Dwupiętrowy, przestrony i z pięknym widokiem na ulice. Zależało mi na dużej przestrzeni, ponieważ Ron jest bałaganiarzem. Rzuca wszystko gdzie się da, a ja jestem jego panią sprzątająca. Na porządku dziennym wrzucam jego brudne skarpetki i koszulki do kosza, a pogniecione papierki do śmietnika. Zaklepałam również rolę kucharki, dlatego że mój mąż nie ma za grosz talentu kulinarnego. Potrafił przypalić najprostsze potrawy i zadowolony iść spać. Ron nie był i dalej nie jest idealny. Pielęgnuje nawyki, które wyrywają mi wszystkie włosy z głowy, ale ani przez myśl nie przeszło mi go porzucić. Byliśmy małżeństwem. Nie doskonałym, ale małżeństwem które szczerz się kochało, a to było dla najważniejsze. Tak samo ważne, jak praca. Po zaliczeniu wszystkich egzaminów na wybitny postanowiłam złożyć papiery go św. Munga, a mój mąż razem z naszym przyjacielem Harrym awansował na aurrora. Oczywiście udział w tym miały ich niemałe znajomości, to czego dokonali oraz masa dziennikarzy, od której nie mogli się odpędzić. Sława spadła na nich niczym lawina, a oni stali się mięsem. Takim, które można kupić na targu i o które nie jeden by się zabił, bowiem każdy chciał mieć zbawców świata w swoim zespole. Ronowi to odpowiadało. Spodobało mu się i zupełnie nie przeszkadzało, że to stado hien śledzi nas każdy nasz krok robiąc masę zdjęć. Wspominałam mu kilka razy, że jesteśmy na pierwszych stronach gazet, ale on nie reagował. Skupił się na pracy. Jego ambicję nie zmalały. Chciał coś osiągnąć na przekór tym który się kiedyś z niego wyśmiewali. Skłamałabym mówiąc, że mu się nie udało. Doszedł tak daleko. Na tle naszego małżeństwa, to właśnie on się wyróżniał. Do mnie to nie pasowało. Przez krótki czas próbowałam pracować z nim w Ministerstwie Magii, ale nie zbyt dobrze się z tam czułam. Odeszłam do Munga i znalazłam prawdziwe powołanie. Odkąd pamiętam moim marzeniem było pomaganie innym. Rajcowało mnie to i tak jest do dzisiaj. Odczuwam nieustanną satysfakcję z tego co robię i zaspokajam swoje wiecznie pragnące dla wszystkich dobrze serce. Ciężko pracowałam, aby zdobyć wymarzoną specjalizację, która nie jest chlebem powszednim. Magiczne zakażenia są czasochłonne. Wymagają ogromu wiedzy i odpowiedzialności, którą muszę wziąć za każdego pacjenta. Oni są, jak dzieci których nie mam. Nie mam ich, bo mojemu mężusiowi nie śpieszy się do zrobienia potomstwa. Mimo, że już bym chciała to staram się nie naciskać. Każde z nas musi być na to gotowe. Nie ma co tego robić w pojedynkę. To nie jest nic dobrego. Potem są niesnaski i kłótnie, które powoli wyniszczają to co się zbudowało. Nie myślę o tym w pracy. Skupiam się na pacjentach, do których skrycie się przywiązuje i jak w najgorszych wypadkach opłakuje ich stratę. Tak bardzo chce wszystkim pomóc, ale wiem że czasem się nie da. Świat jest brutalny, a otaczająca nas rzeczywistość to szczery dowód. Na szczęście mam Emilie i Brandona. Lekarzy z powołania, którzy pomogli mi gdy jeszcze byłam żółtodziobem. Dopiero po pięciu latach stałam się pełnoprawnym lekarzem. Mianowano mnie uzdrowicielką. Pacjenci do mnie lgnęli, a przyjaciele z pracy wspierali i zachwycali się moim postępami. Oszukałabym wszystkim mówiąc, że nie mamy dobrej relacji. Jedynym minusem jest sama placówka, która momentami woła o pomstę do nieba. Zaniedbany hol, głucha dyrekcja i nie przykładająca się do swojej pracy ekipa sprzątająca. Szpital to placówka, w której powinno być sterylnie, ale ten szpital zatrzymał się na pewnym etapie i ciężko tu cokolwiek zmienić. Tak samo jest z izbą przyjęć, w której każdego dnia panuje straszny tłok. Wrzeszczący pacjenci, wrzeszczący personel i bałagan nie tylko w papierach, ale i kolejności przyjmowania. Każdy chciałby być pierwszy, a nie każdy może. Dogodzenie magicznym czarodziejom jest trudniejsze, niż by się wydawało. Zwłaszcza, jak ci czarodzieje nie czytają tabliczek informacyjnych i kręcą nosem na wszelakie instrukcję od personelu. Wewnątrz wdrożona jest ścisła selekcja, w którą zaangażowani są pomocnicy uzdrowicieli, ale oni też są tylko ludźmi. Czasami nie udaje im się na sto procent wypełnić swojego zadania. Ku ich uldze nie każdy przypadek jest tak poważny, że trzeba z nim lecieć od razu na oddział. Jestem pewna, że dzięki temu jeszcze nie potracili wszystkich włosów z głowy. Ja też nie straciłam. Kwitnę jako, dwudziestoczteroletnia mężatka i czuję, że idę we właściwym kierunku. Moje wielogodzinne dyżury w pracy nie są powodem niesnasek. Ron się nie czepia. Jest wyrozumiały, a ja to odwzajemniam. Jednym minusem jest to, że mamy dla siebie mniej czasu. Musimy odpuścić nocne igraszki, gdy obydwoje jesteśmy zmęczeni. Na szczęście seks nie jest tak ważny. Zdrowy związek to nie tylko ciągły seks. Mój mąż mnie całuje, przytula, pociesza i rozmawia. Jest cierpliwy i zawsze na mnie czeka.
Dzisiaj też musi poczekać. Wzięłam na siebie kolejny wielogodzinny dyżur i teraz siedze w pokoju socjalnym. Jestem zadowolona, bo dzisiaj jest bardzo spokojnie. Nikt nie krzyczy, nikt nie skomle o uwagę ani nie próbuje nam się lać przez ręce. To dobry wieczór. Uśmiechnięta siedzę na kanapie z powiniętymi nogami i piję gorąca kawę. Zaparzyłam ją kilka minut temu, a jej słodko-gorzki aromat unosi się w powietrzu. Wolną ręką powędrowałam do włosów, które rozplątałam. Przeczesałam je na jeden bok i z wyraźną ulgą jęknęłam. Jeszcze tylko trzy godziny i wracam do domu.
- Hermiona! Hermiona! - czyjś głos zaczął nawoływać moje imię. Podnoszę się na równe nogi i pędzę do drzwi, które zamknęłam aby mieć chwile dla siebie. Przekręcam zamek i ciągnę je do tyłu.
- Już myślałeś, że zasnęłaś i będę musiał wyważyć drzwi! - przywitał mnie uśmiechnięty od ucha do ucha Brandon i bez uzgodnienia wprosił się do środka. Zamknęłam za nim drzwi, zaplątałam ręce na piersi i poczęstowałam go zaciekawionym wzrokiem. Ciekawe po co przyszedł.
- Mogę wiedzieć, czego ode mnie chcesz?
- Bo jest już dawno po szóstej i powinnaś iść do domu? - gdyby nie to, że chwilę temu spojrzałam na zegarek dałabym się nabrać. - Chciałem ci powiedzieć, że jedziemy na szkolenie.
- Jakie szkolenie? - unosze brwi.
- Do Dani! - krzycz entuzjastycznie. - Sam je załatwiłem!
- Ty? - powtarzam z powątpiewaniem. To raczej mało prawdopodobne, aby on je załatwił. Brandon nie odpowiada za szkolenia. Jest uzdrowicielem, który podlega ordynatorowi i dyrekcji.
- Żartuje. - szczerzy się. - Szefuncio gruba ryba je załatwił, ale jedziemy na nie razem! Cieszy się? - mężczyzna podchodzi do mnie i łapie mnie w objęcia. - Tygodniowe szkolenie z dala od Londynu! - raduje się, mocno mnie przytulając.
- Kiedy?
- Yyy... - jego głos gwałtownie się urywa, a oczy błądzą wszędzie tylko nie na mojej twarzy. - Nie wiem, jak ci to powiedzieć. Nie chce, żebyś zrobiła mi krzywde. - tłumaczy pokrętnie.
- Zrób to szybko, a nie tknę cię nawet palcem. - proponuje na zachętę, rozbawiona.
- Pojutrze? - strach w jego głosie strasznie mnie bawi. Delikatnie się śmieje, a potem dociera do mnie jak mało mam czasu. Muszę się spakować, porozmawiać z Ronem...
- Rozmawiałem z ordynatorem. Zgodził się wypuścić cię do domu, dlatego leć i porozmawiaj z mężem. Spakuj wszystko co potrzebne, a potem zaczynamy przygodę! - jego usta lądują na moim policzku, a potem opuszcza mnie równie szybko, jak przyszedł. Chłopak zostawia mnie samą, a ja nie tracąc ani chwili pakuje wszystkie swoje rzeczy i pędzę w stronę sieci Fiuu. Teleportuje się do domu, aby powiadomić Rona że przez najbliższy tydzień się nie zobaczymy. Mam tylko nadzieje, że nie będzie zły. Nie chce się z nim kłócić, ale to wyjątkowa sytuacja. Taka, która zdarza się raz na ruski rok i z reguły nie można odmówić. Jestem pewna, że moja odmowa nie wchodziłaby w grę. Wszyscy chcieliby, żebym pojechała. W końcu jesteśmy zespołem i musimy trzymać się razem. Tygodniowe szkolenie w zupełnie innym kraju na samą myśl brzmi ekscytująco, a co dopiero przeżyć to na własnej skórze.
Nie mogę się doczekać!
____
Zostawcie po sobie ślad. Bedzie mi bardzo miło. 💖
Buziaki! 💖
