- No wreszcie - uśmiecha się, kiedy widzi, jak wychodzę ubrana w koszulę i czarne spodnie - Idziemy?
- A dasz mi chociaż ubrać buty? - pytam żartobliwym tonem, a ten podaje mi łyżkę do butów - Dzięki - posyłam mu uśmiech i ubieram Adidasy - Mogę tak pójść? - zadaję kolejne pytanie.
- A czemu nie? - odpowiada unosząc lekko brew - Przecież wyglądasz pięknie - rumienię się na te słowa, a kiedy w końcu wygrywam walkę z butami, podchodzę do niego i całuję w policzek.
- No nie wiem. Z tymi włosami, które nie widziały fryzjera od miesięcy - spoglądam na swoje kosmyki, które już od dawna są zdecydowanie za długie. Nawet grzywka, która zazwyczaj po prostu opadała na czoło, teraz musi być lekko zaczesywana na bok.
- No wiesz, mój ojciec jest fryzjerem. Zawsze może... - nie daję mu dokończyć
- Błagam cię. Nie dość, że się do was wpraszam, to jeszcze miałabym prosić twojego ojca, żeby mnie obciął - pokazuję palcem na czoło - Tu się puknij.
Blondyn z trudem opanowuje chichot, po czym kręci głową i bierze się pod boki. Ja z kolei naciskam już na klamkę, z zamiarem wyjścia.
- Przecież się nie wpraszasz - Jon mówi to już na klatce schodowej - Zresztą, tata by się cieszył, że ma robotę.
- Z tymi kudłami? Wątpię - chłopak spogląda na mnie pytająco - Nie znam fryzjera, który lubi się nimi zajmować.
- W takim razie nie znasz mojego ojca - otwiera mi drzwi zewnętrzne - Im większe wyzwanie, tym lepiej.
- Możemy zostać przy tym, że załatwię sobie sama fryzjera? - patrzę na niego błagalnie, a on teatralnie wywraca oczami.
- Niech będzie - obejmuje mnie ramieniem, po czym oboje wsiadamy do auta. Jon odpala silnik i zmierzamy w stronę Perth Amboy.
* * *
W mojej głowie chyba zdążył się narodzić każdy możliwy czarny scenariusz. Niby już miałam jakąś styczność z rodzicami mojego faceta, to nigdy nie spędziliśmy więcej niż pięć minut w jednym pomieszczeniu. W końcu przesiadywałam u nich z trochę innego powodu. Dlatego strach, stres i wszystko co najgorsze, łączy się w mojej głowie i powstają wizje, które są tak samo czarne jak moje poczucie humoru.
Przez to połączenie wszystkich, jakże pozytywnych emocji, trzęsą mi się dłonie i gapię się ślepo przed siebie, a przez to że nie skupiam się na patrzeniu, obraz przede mną się rozmazuje. Nawet śpiewający w radiu David Bowie nie pomaga.
- Hej, żyjesz? - Jon delikatnie szturcha mnie, kiedy staje na skrzyżowaniu.
- Tak - odpowiadam niezbyt przekonana - To znaczy, nie wiem - poprawiam się. Bardzo wyczerpująca i skonkretyzowana odpowiedź, myślę
- Pati, nie masz się czego martwić - mówi i naciska pedał gazu - Oni serio cię uwielbiają.
- Jasne - prycham - A jak coś zrobię głupiego? Też będą mnie uwielbiać? - pytam, a do wszystkich moich zachowań należy dodać to, że zaczynam się pocić. Chłopak głośno wzdycha i po chwili zaczyna mówić:
- Wiem, że się stresujesz, ale nie mów takich rzeczy. Wiesz, że mi też z savoir-vivrem trochę nie po drodze.
- Ale ty jesteś ich synem, znają cię, a ja tam idę, żeby pokazać się z jak najlepszej strony i... - nie daje mi dokończyć.
- Ciebie też znają już jakiś czas. Po prostu bądź sobą i sobie poradzimy, naprawdę - Jon urywa temat, bo chyba uznał, że jest on bez sensu. I chyba ma w tym trochę racji, chociaż dalej boję się tego, co wydarzy się dzisiaj w jego domu.
CZYTASZ
Lifeline | Jon Bon Jovi
Fanfiction[OSTRZEŻENIE 1] Pisany przede wszystkim dla rozrywki dość długi tasiemiec, którego akcja (xd) prawdopodobnie nie zmieści się w 100 rozdziałach. [OSTRZEŻENIE 2] Przed sięgnięciem po to coś, co chyba muszę nazwać fanfikiem, nie polecam sugerować się...