Jersey, 8 czerwca 1984
Ostatni dzień w Jersey ma być idealny. Koniec i kropka.
Wstaję z łóżka jak poparzona, bo nie chcę marnować czasu na leżenie w nim bez celu. Pierwsza rzecz kompletnie do mnie niepodobna, bo zazwyczaj zwlekam z tym jak najbardziej tylko mogę.
Umówiłam się z Hann i Emi na dość wczesną godzinę, żeby spędzić jak najwięcej czasu razem przed koncertem, na który one już nie mają zbytniej ochoty przychodzić. W sumie jestem w stanie to zrozumieć. Nie dość, że to znowu to samo, to jeszcze, cytując: Będę się dalej ślinić, podczas gapienia się na Jona. Nie mnie oceniać, ile w tym prawdy.
Godzina ósma rano to zdecydowanie nie jest zbyt dobra godzina na myślenie, przynajmniej dla mojego mózgu. Jakby tego było mało, muszę w pół godziny się spakować, co akurat nie jest zbyt trudne, ale też umyć się i ubrać, co już stanowi trochę większe wyzwanie.
W każdym razie, idę do kuchni, gdzie zaczynam robić sobie śniadanie, w międzyczasie wracając do pokoju i ubierając ciuchy do wyjścia. Latam po całym mieszkaniu, które stoi puste, bo wszyscy są w pracy. Mam nawet ochotę włączyć jakiś winyl, jednak akurat dzwoni telefon. Podbiegam do niego i podnoszę słuchawkę.
- Halo? - to są pierwsze słowa, które dzisiaj wypowiadam i słysząc swój głos, wnioskuję: jest tragicznie.
- Kiedy wstałaś? - w słuchawce rozpoznaje głos Emily.
- Jakoś przed chwilą - odpowiadam i słyszę, jak moja przyjaciółka wzdycha.
- To rusz dupę, bo zaraz będziemy - mówi nieco głośniej, a ja ziewam.
- Jasne, jasne, dwadzieścia minut - odpowiadam i nic sobie z tego nie robię.
- No to przyjdzemy za dwadzieścia minut, na razie - nie udaje mi się pożegnać, bo od razu słyszę przeciągły sygnał w słuchawce.
Chyba serio czas ruszyć dupę.
* * *
Dzisiaj wyjątkowo wywiało nas do Central Parku. Zazwyczaj jest tutaj zatrzęsienie ludzi, ale dzięki Bogu jest dopiero piątek rano, a na Sheep Meadow nie ma praktycznie nikogo. Dzięki temu możemy rozłożyć koc w jakimkolwiek miejscu i cieszyć się świetnym dniem, z włączonym radiem i pięknym słońcem.
- Gdzie będziecie teraz jechać? - zagaja Hannah.
- Nie wiem - wzruszam ramionami - Ci inteligenci niestety nic mi nie raczą mówić. Bo Za często się domyślam - robię cudzysłów palcami.
- To jakaś nowość w twoim przypadku - żartuje Emily, a ja się uśmiecham - Jak siedzisz z nami to skapniesz się po fakcie dokonanym.
- W sumie prawda - śmieję się - Ale w zasadzie, nie byliśmy jeszcze na północy zbytnio. Więc może - wzruszam ramionami.
- Żeby cię tylko nie wywieźli do Meksyku - komentuje szatynka.
- Jasne - kładę się na kocu - A wy co jest będziecie robić? - pytam po chwili.
- Nudzić się - blondynka wzdycha, a ja na nią spoglądam wzrokiem, który gdyby mógł, powiedziałby Serio? - No co?
- Hann ma teraz wakacje. Możecie się zawsze spotkać - stwierdzam.
- Ale we dwie to nie jest to samo, co we trzy, ty głupia cipo. Puknij się w łeb czasem.
- Niech ci będzie - podnoszę się, żeby wyciągnąć wodę - Ale sierpień będzie nasz - biorę łyka z butelki - Bo na imprezy chłopaków na sto procent nie idę - dodaję, z powrotem się kładąc.
CZYTASZ
Lifeline | Jon Bon Jovi
Fanfiction[OSTRZEŻENIE 1] Pisany przede wszystkim dla rozrywki dość długi tasiemiec, którego akcja (xd) prawdopodobnie nie zmieści się w 100 rozdziałach. [OSTRZEŻENIE 2] Przed sięgnięciem po to coś, co chyba muszę nazwać fanfikiem, nie polecam sugerować się...