Zombie otaczały mnie z każdej strony. Wyciągały do mnie ręce, których skrzętnie starałem się unikać, machając przy tym bronią na oślep i kompletnie przypadkowo. Chciałem się od nich odsunąć, ale co rusz wpadałem na któregoś z nich.
Słyszałem ich rzężące oddechy i w pewnej chwili już byłem przekonany, że to był mój koniec. Odpychanie się od zarażonych nie miało najmniejszego sensu, bo nawet jeśli kilku udało mi się zranić, to oni całą kupą wciąż parli na mnie. Czułem jak ich palce ślizgają się po mojej skórze, starając się mnie złapać i przyciągnąć do siebie. Rozdzierali moją koszulkę i spodnie, łapali za włosy.
To, aż któryś z nich w końcu zatopi zęby w jakimś losowym miejscu na moim ciele, było tylko kwestią czasu.
Cudem udało mi się przepchnąć pomiędzy dwoma zarażonymi kobietami, za którymi nie było kolejnych zombie. Uciekłem kawałek, ale za wiele mi to nie dało, bo większość z zarażonych odgrodziła mnie od klatki schodowej i reszty korytarza. Bez problemu dałem im się zapędzić w róg pod oknami.
Nie wiedziałem w którym dokładnie momencie zacząłem płakać. Tłum zarażonych nie dawał mi najmniejszych szans na przeżycie - nawet jeśli któryś z nich ugryzłby mnie i zaraził, to nie zdążyłbym się przemienić, bo skończyłbym jako zwykły obiad dla nich. Nie chciałem się jednak poddawać, więc zanim ponownie mnie otoczyli, odpychałem i raniłem każdego zombiaka, który się do mnie zbliżył.
Byli głośni - ledwo słyszałem własne myśli. W końcu któryś z największych zarażonych zaszarżował, rzucając się na mnie niemal całym swoim ciężarem. Wpadłem na ścianę razem z nim, uderzając o nią boleśnie plecami. Zaparłem się rękoma na barkach przeciwnika, żeby nie był w stanie zbliżyć rozdziawionej gęby do mojej szyi. Miałem wrażenie, że podczas mojej niemrawej przepychanki z upartym zarażonym, krzyki reszty przybierały na sile, by zaraz ucichnąć zupełnie.
Słabo widziałem, co się działo, przez nadmiar łez, a jeszcze mniej słyszałem - nigdy tak bardzo nie szumiało mi w uszach, jak wtedy. Jednak gdy nagle ciężar zarażonego zniknął, a jego postać odrzuciło w bok, przy czym dość mocno musiał uderzyć głową w ścianę obok, miałem chwilę na przetarcie oczu.
Jeon jeszcze dwa razy uderzył głową zarażonego w ścianę, zanim czaszka nie rozleciała mu się w rękach. Krwawa plama na szarym tynku rosła z każdą chwilą, gdy zaczęły po niej spływać kawałki tkanki, a bokser sapał głośno, wyraźnie zmęczony.
Zanim dotarło do mnie, co tak właściwie się działo, nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Osunąłem się powoli po ścianie w dół, ostatecznie siadając na podłodze pomiędzy trupami. Płacz dziecka wciąż rozlegał się z mieszkania 137, ale zarażeni już nie wstawali. Zresztą, żaden chyba nie był już w całości - większość ciał, zalana świeżą krwią, wyglądała na rozczłonkowane albo rozprute na amen.
- Jimin? - głos Jungkooka był trochę zachrypnięty, kiedy klęknął tuż przede mną. - Nic ci nie jest? Któryś cię ugryzł?
Jego brudne dłonie ujęły moje policzki, delikatnie je ściskając. Chłopak oglądał uważnie moje ciało, utrzymując moją lecącą na wszystkie strony głowę. Oboje oddychaliśmy ciężko, a ja nie umiałem wydusić z siebie ani słowa, przetwarzając w myślach wydarzenia sprzed chwili.
- Mówiłem, żebyś nie kombinował, cholera - mruknął bardziej do siebie niż do mnie, chwytając mnie pod pachami. - Dasz radę wstać?
- Tak - odpowiedziałem cicho, kiedy powoli zacząłem odzyskiwać świadomość. - I żaden mnie nie ugryzł... chyba.
- Dzięki, kurwa, Bogu - powiedział pod wpływem emocji. Wydawało mi się nawet, że jedna z kropelek, spływających po jego twarzy, nie była potem, a łzą, jednak nie miałem czasu się nad tym zastanawiać. Chłopak pomógł mi się podnieść, samemu krzywiąc się z bólu.
CZYTASZ
Dying Light | Jikook
Fanfiction"Oczy całego świata są zwrócone na miasto Harran, gdzie dwa miesiące temu wybuchła epidemia nieznanej dotąd choroby. Wciąż nie jest jasne, co spowodowało ten wybuch. Miejscowe Ministerstwo Obrony wzniosło wokół miasta mur, mający zapobiec rozprzestr...