3. Do utraty tchu

54 9 1
                                    

Nie sądziłem, że dni potrafią być tak boleśnie podobne. Cierpiałem coraz mocniej. Każdego dnia marzyłem o tym, by to wszystko się skończyło, ale niestety, za każdy razem musiałem wychodzić na tor i biegać ponad moje siły. Co ciekawe, byłem już nico silniejszy, więc teraz ludzie mieli ze mną poważne problemy. Nie pozwalałem im ani na chwilę spokoju. Szarpałem się, wierzgałem i nienawidziłem ich wszystkich.

Im więcej się buntowałem, tym więcej dostawałem batów, doszły też ostrogi, którymi Fred naciskał na moje żebra, a robił to w taki sposób, żeby mnie potem bolało przez wiele godzin.

To była katorga, ale biegłem, galopowałem pośród innych koni, wbijając kopyta z całą złością, którą miałem. Byłem tak wściekły, że już nie baczyłem na nic. Gryzłem na torze wolniejsze konie, rozpychałem się na boki, żeby tylko dotrzeć na metę pierwszy – zawsze mi się to udawało, inni zostawali za mną daleko w tyle.

Nazywali mnie Sukinsynem, takie przezwisko do mnie przylgnęło po tym, jak ugryzłem jednego stajennego, niewiele mu zrobiłem, bo zdążył na tyle uskoczyć, że jedynie go uszczypałem, ale tamto zdarzenie sprawiło, że ludzie trzymali się ode mnie z daleka. Podkuwali mnie w poskromie*, golili mnie w tym samym miejscu.

Byłem niebezpieczny i wszyscy zdawali sobie z tego sprawę.

Już przed moim pierwszym w życiu wyścigiem okryłem się niesławą, ale nie dbałem o to, że inni widzieli we mnie wariata czy nieobliczalnego konia. Słyszałem, jak niektórzy szeptali w stajni, że zmarnowano potencjał konia po tak doskonałych rodzicach.

Pierwsze zawody były dla mnie szokiem. Wokół mnie panował chaos, dużo różnych zapachów wbijało mi się w nozdrza, a wszędzie słychać było krzyki oraz śmiechy. Błysk fleszy niemal mnie oślepił, co mnie oszołomiło na tyle, że zrzuciłem Freda, który na mnie wsiadł. Wściekłość bijąca z głosu Williama i mojego dżokeja jasno dało mi do zrozumienia, co się ze mną stanie po wyścigu.

Bałem się. Po raz kolejny moje serce biło pośpiesznie, a cały stres czułem w drżącym nogach, którymi przestępowałem niespokojnie.

Razem z resztą koni wyprowadzono mnie na szeroki, piaszczysty tor, dużo większy niż ten, na którym trenowałem. Nieopodal wyjścia ujrzałem znajome zielone bramki, w których startowałem już wcześniej. Adrenalina buzowała we mnie, rozpychała mi żyły i tłamsiła wszystko inne. Chciałem stąd uciec, zejść z oczu tym wszystkim szalejącym z ekscytacji ludzi.

Nie wiem, co działo się poza torem, bo nie słyszałem wszystkich rozmów. Nastawiałem jedynie uszu, kiedy odzywał się Fred i William. Dyskutowali między sobą, o czymś, co nazywali strategią, ale mnie w głowie roiła się jedna myśl; dobiec do mety jak najszybciej.

Kiedy zatrzasnęli mnie w stalowej bramce, słyszałem te wszystkie wściekłe rżenia innych koni, obijanie się od metalowej bramki potężnych ciał oraz krzyki ludzi.

– Spokojnie, spokojnie – szeptał Fred, ale chyba bardziej do siebie, niż do mnie. Czułem, jak się denerwuje, jak zaciska palce na mojej grzywie i napina wodze. Na chwilę przed otwarciem się bramki startowej, zapadła wokół dziwna, nierealna cisza, która pulsowała mi w uszach. Wszystkie głośne dźwięki przestały mnie już przerażać. Przymknąłem na chwilę oczy, a potem wystartowałem.

Nie pamiętam całego wyścigu. Początek wrył mi się w pamięć najbardziej, bo było to dla mnie nowością, ale dalsza część przypominała całą resztę, którą miałem praktycznie codziennie.

Rozbijałem się między resztą koni, parłem do przodu, mimo palącego bólu w nogach, ale im szybciej galopowałem, tym więcej towarzyszy chciało mnie powstrzymać, a ja swoim zwyczajem nie pozostałem im dłużny. W pewnym momencie jakiś kasztan z numerem cztery uszczypał mnie w szyję, dlatego ja złapałem w zęby jego kark i prawie mu wyrwałem część mięśni. Zarżał przeraźliwie i szybko wycofał się z biegu.

Pęd był straszliwy, ale ja nie mogłem się zatrzymać. Biegłem więc ile sił miałem w nogach, mimo że Fred wrzeszczał i szarpał mnie, żeby mnie przystopować. Ale mnie już nic nie mogło zatrzymać.

Cztery długości, sześć długości...**

Ktoś krzyczał z podekscytowania, a głos niósł się echem po całej okolicy, ale ja słyszałem świst wiatru w uszach i głośne oddechy...

Potem, po wygranej, przerzucili mi przez szyję wielki wieniec z kwiatów, ale złapałem go zębami i zrzuciłem z siebie, nie chciałem tego nawet wąchać. Nienawidziłem ich wszystkich, więc kiedy tłum zaczął się zbierać wokół mnie, a ludzie z błyskającymi urządzeniami wołać Williama, wykorzystałem okazję. Najpierw ugryzłem jego, rozdarłem mu ubranie, a potem dostało się jakiemuś obcemu człowiekowi, który błyskał mi światłem po oczach.

Wrzask i niedowierzanie podniósł się wokół mnie, dlatego szybko zdjęli mnie z miejsca, w którym stałem. A potem dostałem nauczkę za ten cyrk na koronacji...

Kolejne wyścigi były takie same. Biegłem, gryzłem i wygrywałem. Okrzyknięto mnie podobno koniem roku, ale ja nie czułem żadnej ekscytacji, czy zadowolenia, bo biegałem za dużo, za dużo trenowałem, aż ból był dla mnie nieodłącznym elementem mojego życia. Po treningach chłodzono mi nogi, masowano je, ale ulga była chwilowa, bo zaraz potem znów wracał ból. Miałem dwa nastroje: albo szalałem wściekle po boksie, zagrażając wszystkim dookoła, włącznie ze sobą, albo stałem otępiały i cierpiący – nie było nic pomiędzy.

Gdzieś pomiędzy wyścigami moje kości pękały, kopyta się kruszyły, ale niewiele z tym robiono, leczono mnie tak, żebym mógł startować i wygrywać.

Ludzie przychodzili mnie podziwiać, a ja niemo próbowałem im powiedzieć, że czuję się źle, że chcę odpocząć.

W końcu na jednym z treningów nie wytrzymałem. W pełnym galopie tuż za linią mety zwaliłem się na ziemię z rżeniem. Coś strzeliło mi w nodze i nagle wszystko wokół mnie utonęło w powodzi przejętych ludzi. Fred coś krzyczał, William kręcił się obok mnie, a ja leżałem i w końcu odpoczywałem.

– Niech przyjedzie obejrzeć go Bellingham.

To był nasz weterynarz, który kazał mnie odstawić na jakiś czas na pastwiska, żebym doszedł do siebie. Ale William go nie posłuchał.


*Miejsce, gdzie między dwiema żelaznymi lub drewnianymi barierkami wprowadza się konia/krowę i poddaje zabiegom weterynaryjnymi lub robi korektę kopy/racic.

**Długość - długość konia, to miara, którą stosuje się w wyścigach konnych, czyli około 2/2,4 metra.

Wind Of Change✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz