Kiedyś widziałem, jak jedna z klaczy się zabija. Rozpaczliwie próbowała się wydostać z toru i rozpędzona wbiegła w barierki. Mogła się zatrzymać, przecież je widziała, ale nie zrobiła tego. Nie znałem jej, ale skoro zrobiła coś takiego, musiała mieć już dość... I ja też miałem dość.
Niewyleczona kontuzja odezwała się na chwilę przed startem.
– Spokojnie, spokojnie... – powtarzał Fred, bo się bał.
Ja czułem jednak, że to mój ostatni wyścig, ale tor mnie wzywał i mimo poczucia, że na końcu tego wszystkiego czeka mnie katastrofa, być może śmierć, musiałem pobiec. Pokazać im wszystkim, że pomimo tej całej przemocy, traktowania mnie jak rzecz, nie ugiąłem się i nie poddałem batom czy ostrogom. Chciałem w ostatnim akcie desperacji sprawić, by widzieli we mnie szaleńca, który biegnie do utraty sił.
Świat jak zawsze zatrzymał się na kilka chwil przed startem. Wszystko wokół mnie zamarło, a ta dziwna cisza napęczniała. Moje serce biło niespokojnie, bo, podobnie jak mój dżokej, bałem się, ale mój strach był podszyty czymś innym. Wygrywałem wyścig za wyścigiem, cały sezon niemal zabiegałem się na śmierć ku uciesze Williama, ale teraz? Teraz czułem się przegrany, pokonany przez okrutne życie, które zadrwiło ze mnie i rzuciło w wir nienawiści i mroku.
Fred wstrzymał na chwilę oddech, a potem wypuścił go, i bramki się otwarły.
Wrzask ludzi rozlał się po torze jak fala, która zbiera ze sobą wszystko po drodze, ale ja słyszałem jedynie świst powietrza, czułem smagania bata po boku i oddechy innych koni. Biegłem, co sił w nogach, mimo że te były już do cna wyczerpane.
Nie dam rady, nie dam rady, nie dam rady...
Kopyta mocno uderzały o twardą ziemię, a moja wściekłość rosła z każdą chwilą. Wyrywałem się Fredowi, który chciał mnie powstrzymać, ale ja się nie dawałem. Galopowałem tuż za karym ogierem, który nieświadomie torował mi drogę do mety. Musiałem go dogonić...
– Ty chory sukinsynie, zwolnij trochę – usłyszałem, jak Fred krzyczy do mnie i szarpie za wodze, ale mnie już nie mogło powstrzymać. Parłem naprzód, bo ból w nodze był coraz większy. Sunął mi od kopyta po kolano, aż do piersi, lecz ja nie dałem się powstrzymać. Zbyt wściekły, zbyt zdesperowany byłem.
Nie myślałem już o niczym, marzyłem jedynie o spokoju, ale najpierw musiałem być pierwszy.
W zasadzie to nie pamiętam, jak to się stało, że padłem na trawę... Po prostu w pewnym momencie chyba potknąłem się o własne nogi i runąłem na przód, robiąc przy tym fikołka, coś mi strzeliło w nodze. Upadłem i leżałem, dysząc ciężko. Reszta koni pobiegła sobie, a ja zostałem sam, na zakręcie. Fred też leżał obok mnie, ledwie oddychał, ale zaraz potem zjawiło się kilkoro ludzi i już nic więcej nie pamiętałem.
W pewnym momencie w mój otępiały z wyczerpania umysł wdarły się wspomnienia. Zobaczyłem moją mamę, mój stary boks i Daisy, która pochylała się nade mną, kiedy byłem źrebakiem, uśmiechała się do mnie łagodnie, a ja cieszyłem się, że mogę ją zobaczyć, być może ostatni raz w moim życiu.
Przez cały ten czas w ogóle o niej nie myślałem. Skupiłem się na nienawiści do Williama i Freda, więc ona odeszła w niepamięć, ale teraz znów się pojawiła, a ja zrozumiałem, jak bardzo za nią tęskniłem. Za mamą też. Chciałem, żeby do mnie wróciły, zapewniły mnie, że już wszystko będzie dobrze. Że moje życie nie będzie już bólem, batami i męczącymi treningami.
Nie wiem, jak to się stało, ale powoli zaczynały do mnie docierać różne dźwięki: rozmowy, szuranie i skrzypienie. Miałem wrażenie, że przez to wszystko przebijał się znajomy, ukochany głos. Nie byłem jednak pewny, czy przypadkiem nie pomieszało mi zmysłów. Nie reagowałem, leżałem więc i pływałem w ciepłych wspomnieniach, pozwoliłem sobie na nie od nie wiem nawet kiedy... Od bardzo dawna nie czułem się tak dobrze. Nie było bólu, nie było złości i nienawiści.
Jakiś czas później ocknąłem się i zaskoczyło mnie to, że nie leże, lecz stoję w dziwnych noszach, które podpięto do góry. Moje nogi dotykały ziemi, ale całe ciało miałem owite twardym płótnem. Nie wiedziałem, gdzie się znajdowałem. Boks był mi obcy, podobnie jak konie, które stały obok mnie, lecz miałem wrażenie, że wszystko, co wokół mnie się znajdowało, wyglądało jakoś znajomo. Byłem tu już?
Mój umysł był mocno otępiały, skoro nie wiedziałem, gdzie jestem. Czy to wciąż stajnia Williama? Ale nie zgadzał mi się rozkład i kolor boksów. Mój był ciemnobrązowy, metalowy i mniejszy, ten natomiast był drewniany i całkiem spory.
Moją pierwszą myślą było, że to dom. Wróciłem do domu?!
Zarżałem więc głośno, żeby dać znać, że jestem, a wtedy usłyszałem znajome rżenie. Hades? Czy w odpowiedzi usłyszałem Hadesa? Niemożliwe.
A potem zjawiła się Daisy i cały dotychczasowy mój świat znów poskładał się w całość. Wróciłem do domu. Do mojej kochanej Daisy. Weszła do mojego boksu, przytuliła się do mnie ostrożnie i głośno zapłakała. Nie wiedziałem, czemu, skoro znów byliśmy razem, ale ciepło jej delikatnych dłoni i dźwięk głosu znów podziałał na mnie kojąco.
– Przepraszam cię. Tak bardzo cię przepraszam. Nie miałam pojęcia, że tak źle cię traktowali – mówiła, ale ja jej nie słuchałem. Rozkoszowałem się szczęściem, które we mnie buzowało.
Po tamtym wypadku musiałem stać podwieszony przez jakiś czas, żeby moja noga odpoczęła. Daisy toczyła o mnie zaciekły bój, aż ból stał się dla mnie wspomnieniem. Nigdy jednak nie wróciłem do pełnej sprawności.
Moje kopyta i kości były kiepskie, lecz nie na tyle, żebym nie mógł towarzyszyć mojej kochanej dziewczynie na spacerach. Troszczyła się o mnie i spędzała ze mną bardzo dużo czasu, aż poznałem jej męża i córkę. Jej rodzina pokochała mnie, a ja pokochałem ją. Oddałem im swoje serce i zostałem z nimi na zawsze, spędzając leniwe lata na pastwiskach.
Wreszcie wróciłem do domu.
DAISY
Wind Of Change spoczął na cmentarzu tuż za stajnią. Przeżył wspaniałe dwadzieścia dwa lata, podczas których nauczył mnie sporo o koniach, jednak pod koniec życia liczne urazy, jakich doznał jako młody koń, odezwały się z mocą, dlatego podjęłam decyzję, żeby go uśpić. Nie musiał cierpieć. Towarzyszył mi przez cały ten czas, dzięki czemu żegnałam go, choć z bólem serca, to poczuciem, że dałam mu całą moją miłość.
Po tym jak wrócił do domu, po wypadku w ogóle go nie poznałam. Nie dość, że bardzo się zmienił, z ośmiomiesięcznego źrebaka stał się potężnym trzylatkiem, który wybiegał w swoim życiu tak wiele kilometrów, że jego ciało było w opłakanym stanie. Jego stan psychiczny nie był lepszy, ale po wielu miesiącach cierpliwości w końcu go odzyskałam.
Nie zdobył Potrójnej Korony*, na ostatnich metrach w ostatnim wyścigu, przewrócił się, prawie zabijając swojego dżokeja. Fred Callinghan jednak i tak nie pożył długo, ponieważ dwa lata później podczas tego samego wyścigu, na Belmot Stakes, zabił go inny koń. Nie lepszy los spotkał Williama Forsytha, który poszedł siedzieć do więzienia za okrucieństwo wobec zwierząt. Rok po wypadku Wind Of Change do sieci wyciekło nagranie, na którym znęcał się nad młodym koniem, a dalsze śledztwo wykazało wiele uchybień. Zasłużył na to.
Kiedy odwracałam się w stronę miejsca, gdzie spoczywał mój kochany koń, dostrzegłam, jak sierpniowe słońce opromieniło jego grób, ciepłym, złotym blaskiem. Uśmiechnęłam się, wierząc, że znów przemierza wiele kilometrów szczęśliwy i bezpieczny.
*Potrójna Korona ( Tripple Crown of Thorougbred Racing, US Triple Crown ) – trzy wyścigi dla koni pełnej krwi angielskiej odbywający się w Stanach Zjednoczonych; w skład wchodzą gonitwy – Kentucky Derby, Preakness Stakes i Belmot Stakes. Żeby koń otrzymał koronę, musi wygrać wszystkie trzy wyścigi, udział dotyczy tylko koni trzyletnich. Do tej pory od 1919 roku Potrójną Koronę zdobyło trzynaście koni.
CZYTASZ
Wind Of Change✓
Historia CortaWind Of Change to krótka historia konia wyścigowego opowiedziana z jego perspektywy, to także opowieść o bólu, miłości i powrotach do domu. Opowiadania zawiera akty przemocy wobec zwierząt. Okładkę wykonała @Tea-Amo