Wychodząc na balkon jednego z wielu wieżowców drugiego pod względem wielkości miasta nie spodziewałem się kogo tam zastanę.
— Witaj, Feliksie — mówi istota siedząc do mnie plecami swoim wysokim, aksamitnym głosem nie odrywając przy tym wzroku od nocnego życia toczącego się sześć pięter pod naszymi stopami.
— Witaj — odpowiadam z lekka zdezorientowany odpalając papierosa zapalniczką w której gaz skończył się już dawno, z uwagą patrzę na nawiedzającą mnie zjawę.
Wyprostowany kręgosłup widma spowija pokrywająca całe ciało czarna peleryna, dłońmi ukrytymi z skórzanych rękawiczkach tego samego koloru trzyma się delikatnie barierki jakby wysokość nie stanowiła żadnego problemu. Nie widzę jej twarzy i także ten bezpłciowy głos stawia mnie w niepewności z kim rozmawiam. Zapada cisza, a ja zaciągam się czekając na rozwój sytuacji i zastanawiając się czy samemu się nie odezwać. Na przykład zapytać grzecznie co ją tu sprowadza.
— Czekałam na ciebie. Samotność zniszczy każdą cząstkę duszy człowieka — wzdycha i macha nogami jakby przebywanie nad taką przepaścią miało pełnić rolę zabawy.
Mimowolnie krzywię się i robię kilka kroków w przód łapiąc się metalowej poręczy, moje ciało drży, wzrok wlepiam w różnokolorowe światełka samego centrum widzianego z tego miejsca.
— Jesteś samotna?
Istota zamyśla się.
— Tak, ale to inny rodzaj osamotnienia.
Połowa nieba przykryta jest chmurami, które przybrały barwę brązową, zaś druga pozostaje czysta i może pochwalić się niewielkim gwiazdozbiorem. Z oddali słychać syrenę ambulansu, z wnętrza mieszkania dociera dźwięk włączonego telewizora. A na moim balkonie znajduje się duch.
— To samotność pozostawiona mi przez cały ten świat. W każdym jego aspekcie, czuję się nienaturalnie obca. Nie wiem czy jestem człowiekiem.
Gdybym był w stanie, spuściłbym wzrok i powiedział, że mam podobne odczucia, ale teraz zdolny jestem tylko do patrzenia przed siebie jak zahipnotyzowany. Jej słowa docierają do mnie z opóźnieniem i także mój umysł potrzebuje trochę czasu aby uformować sensowną odpowiedź. Znała już ją.
Siadam gdy po mojej klatce piersiowej rozchodzi się przyjemne ciepło i mimo bezruchu serce bije szalenie szybko, co mi nawet nie przeszkadza poza paniczną myślą, że nie mogę złapać oddechu. Niedopałek zakończył swoją podróż upadając na piętro niżej.
— Ja też czuję się obcy w tym świecie.
Cisza śniącego miasta nagle wzbudza we mnie nie tyle co dyskomfort, ale jakiś niewytłumaczalny sentyment pomieszany z lękiem. Oboje czujemy się jakbyśmy dawno temu stracili coś ważnego.
— Hmm — zastanawia się — Masz siedemnaście wiosen, co za grzech rujnować tak młode istnienie. Za dwa lata kończysz liceum. A teraz jesteś tu, i rozmawiasz ze mną. Czy tak powinno być?
To prawda, w marcu obchodzę siedemnaste urodziny, które wypadają za tydzień.
— Nie wiem, tak jakoś wyszło — mówię pierwsze co przychodzi mi na myśl i przyglądam się opakowaniu papierosów, które przedstawia poczerniałe płuca i ostrzegawczy napis — Czy żałuję?
Moje powieki robią się powoli coraz cięższe, więc chowam szlugi do kieszeni i zamykam oczy czując wszechobecne, dziwne ciepło.
— To najsłodszy eskapizm — niemal szepczę i uśmiecham się jakby to miało mnie uchronić przed roztrzaskaniem się na najdrobniejsze kawałki — A ty kiedyś czegoś żałowałaś?
Postać przechyla głowę na bok jakby wzdychała, ale ignoruje moje pytanie.
— Świat to ponure miejsce. Działa według ustalonych w naturze praw, a ludzie jako jedyne byty posiadają dar świadomości. W każdym detalu jesteśmy stworzeni do egzystowania w ten sposób. Nie ma drogi ucieczki, a twój najsłodszy eskapizm, Feliksie, jest ułudą.
Nie przeczę. Doskonale wiem, że ma rację.
Po tych słowach sylwetka schodzi z metalowej balustrady i kuca przede mną tak aby nasze twarze znajdowały się na równej linii. Pomimo braku ochoty do wykonania jakiegokolwiek ruchu unoszę podbródek i nasze spojrzenia spotykają się, a mnie przechodzi niekontrolowany dreszcz.
Niebieskawe światło telewizora wpada przez niedomknięte drzwi i oświetla ciemną powierzchnię maski gazowej od której teraz dzielą mnie dosłownie centymetry. Nieruchomieję gdy dotyka schowaną w eleganckiej rękawiczce dłonią prawego polika, nie widzę jej oczu, ale czuję jakby zaglądała wgłąb mojej duszy. Bicie mojego serca otula nas swym rytmem, próbuję uspokoić drżące kolana.
Gdy wstaje, wciąż czuję na sobie jej dotyk, otwieram usta aby coś powiedzieć, ale spostrzegam, że jestem zupełnie sam, a niebo w oddali zwiastuje nadejście świtu. Nie mam pojęcia ile czasu już trwam w tej pozycji. Projekcja mojego zgłupiałego przez haj mózgu po prostu rozpłynęła się w powietrzu, a ja siedzę zmarznięty nerwowo bębniąc paznokciami o ziemię i zawieszając wzrok w martwym punkcie. Osamotniony duch okazał się częścią mojego wewnętrznego monologu, potrzebuję kolejnych dziesięciu minut aby podnieść się na nogi i wrócić do środka.
Wyłączam telewizor i zapada niespodziewana dla mnie ciemność, a po przetarciu twarzy i krótkiej chwili stania w miejscu chwiejnym krokiem zmierzam do swojego pokoju aby schować się pod kołdrą. Zdaje się, że powoli przytomnieję i wraz z pierwszymi promieniami słońca zamykam powieki czując jak moje ciało wciąż poddaje się drgawkom.
Wiem, że nie osunę się w wyczekiwane objęcia Morfeusza jeszcze długo, wsłuchuję się zatem w krzyk niemalże rozpruwającego pierś narządu, a umysł mój pogrąża się w mgiełce smutku.
Między jawą a światem snów doświadczam swego rodzaju wizji; stoję bez najmniejszego zachwiania na balustradzie opuszczonego i zniszczonego przez szpony czasu molo, ale zamiast widoku na wielkie miasto rozciąga się wokół mnie morski pejzaż, a chłodna bryza pachnąca solą otula moją twarz oraz tors, wszechogarniająca lekkość sprawia, że pragnę zrobić krok w przód i zanurzyć się po sam czubek głowy. Wystająca z piersi rączka noża kuchennego, którym wiele razy posługiwałem się w kuchni, skutecznie odwraca moją uwagę od decydowania się na ten dziwny pomysł, ostrze narzędzia znalazło ukrycie między tkankami mojego wnętrza.
Ze spokojem kompletnie nieadekwatnym do zaistniałej sytuacji pozbywam się przedmiotu, który z brzękiem upada obok moich nagich stóp, krew jednak nie pojawia się teraz ani w przeciągu kolejnej minuty. Moja koszulka wciąż nie czerwienieje od cieczy, chociaż pod materiałem czuję dokładnie ranę, która ku mojemu zdziwieniu, także nie powoduje żadnego bólu.
Prawda dociera do mnie gdy odzyskuję pełną świadomość i dostrzegam, że moje położenie nie ma nic wspólnego z bardzo realnym ani świadomym snem. Powoli przypominam sobie co zrobiłem zanim pojawiłem się w tym miejscu, a wizja mnie przebijającego serce tym co znalazłem pod ręką, mimo, iż odległa, staje się bliska oraz oczywista. Ja, Feliks, opuściłen ten ponury świat. I mam kilka minut zanim mój mózg zakończy retrospekcję ze swojej już osiemnastoletniej przygody, a wtedy zostanę niebytem.
— Więc to koniec, tak? — siadam pod barierką i oplatam dłońmi kolana.
Nie muszę się odwracać aby wiedzieć, że za plecami na jednej ze skrzypiących desek siedzi znana mi istota, której skryte pod rekąwiczkami palce wsuwają się między kosmyki moich włosów.
— Na to wygląda. Umarłeś.
Nie dopada mnie smutek z tego powodu, nie robi tego też złość, żal, euforia, strach czy lęk, czuję się wyprany zarówno z uczuć jak i emocji, towarzyszy mi jedynie przewlekłe poczucie zmęczenia oraz wewnętrzej pustki. Od naszej poprzedniej rozmowy zmieniło się wiele, a minęło od niej tylko kilkanaście miesięcy; wtedy dosięgały mnie koszmary miejsca gdzie dano mi było egzystować swoje kilkanaście wiosen, a teraz, mimo iż równie rzeczywiste, nie przerażały więcej.
Dopada mnie inny rodzaj smutku.
— Żałuję, że już nigdy nie spojrzę w gwiazdy — mówi cicho.
Unoszę głowę do góry na pokryte nienaturalnie ciałami niebieskimi sklepienie. Nie umiem wyjaśnić czemu ich widok zawsze mnie zachwycał, pocieszał oraz wprowadzał w stan nostalgii i melancholii. Gdybym miał do wypowiedzenia magiczne zaklęcie, chciałbym stać się jednym z oddalonych o lata świetlne punkcików, ponad ludzkimi głowami i umysłami. Zostawiłem ludzi, których na swój własny sposób kocham, zostawiłem przyjaciela, zostawiłem swoje chłodne ciało na kuchennej podłodze, zostawiłem nocne niebo.
Zostawiłem ją. Nie muszę znać ukrytej pod maską twarzy aby wiedzieć, że roni ona szczere, ciepłe łzy. Nie potrzebuję jej nagiej skóry smukłych dłoni aby znać ich dotyk.
Chwilę później nasze wtulone w siebie ciała mkną w stronę czarnej głębi, ale nie zostają rozdarte przez wzburzone fale, nie czujemy upadku w czarną otchłań, a do naszych nozdrzy nie nalewa się woda aby zabrać nam ostatni oddech.
Nawet nie czuję gdy pochłania mnie mlecznobiała, boleśnie szumiąca w uszach pustka.