Obudziłam się w kałuży krwi, przywiązana sznurem do jednego z drzew. Czułam, że całe moje ciało było wychłodzone, zdrętwiałe i sine. Nie potrafiłam nawet wykonać najprostszego ruchu, bo przy chociażby delikatnym oddechu po prostu opadałam z sił. W tej chwili najbardziej marzył mi się mały łyk źródlanej wody, bo moje wargi pękały z przesuszenia. Rozejrzałam się ostrożnie wokół, jednak na niewielkiej górskiej polanie, pokrytej w całości pięknymi, polnymi kwiatami, nikogo nie dostrzegłam. Moim oczom ukazał się jedynie obraz lekko tlącego się jeszcze ogniska, wokół którego widniały zwierzęce kości i kawałki poszarpanej skóry, najpewniej pozostałe po wczorajszej hucznej biesiadzie. Zaczęłam zastanawiać się, czy ludzie, których widziałam tutaj wczoraj; powrócą, ale z racji tego, iż słońce zaczęło dopiero powoli wchodzić ponad górskimi szczytami, a niebo zdawało się być jasne i przejrzyste, doszłam do wniosku, że musiał być zaledwie bardzo wczesny poranek, a więc najpewniej udali się na polowanie. Po upływie kilku dłuższych chwil, stwierdziłam, że może wystarczy mi sił, aby spróbować uwolnić się z więzów, które zaczęły coraz bardziej, niepokojąco uciskać moje ciało, sprawiając przeszywający ból. Sięgnęłam do kieszeni mej peleryny, jednak bardzo szybko zorientowałam się, że nóż, który tam trzymałam- zniknął. Możliwe, iż wypadł mi podczas ucieczki, ale byłam prawie pewna, że to ludzie, którzy mnie związali, musieli go zabrać, aby pozbawić mnie możliwości samodzielnego uwolnienia się z więzów. Gdy zaczęłam się szarpać, aby chociaż trochę poluzować liny, niechcący, odruchowo dotknęłam dłonią swego boku, po czym momentalnie syknęłam z bólu, czując jak po mej ręce, zaczyna płynąć struga gęstej krwi. Oznaczało to, iż rana jaką mi zadano, musiała być dosyć głęboka i choć nie byłam w stanie na nią spojrzeć, przez sznury znajdujące się pod moją szyją, wiedziałam, że wygląda poważnie. Czułam jak z każdą sekundą ciężej mi się oddycha, a w głowie zaczyna szaleć niemal istny wir emocji, jednak zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, przed mymi oczami ukazała się czarna otchłań, a ciało stało się bezwładne. Miałam wrażenie, że tracę kontakt ze światem...
Gdy się ocknęłam, leżałam na polanie, pod drzewem, do którego jeszcze nie dawno byłam przywiązana, a obok mnie siedziała starsza kobieta. Była ubrana w długą, czarną suknię, przewiązaną koronkowym fartuszkiem, a na głowie miała haftowaną chustę, która niemal w całości okalała jej siwe włosy. Obok niej stał dość duży, pleciony, wiklinowy kosz z rozmaitymi polnymi kwiatami i leczniczymi ziołami. Kiedy ujrzała, że się obudziłam, momentalnie zdjęła z głowy swą chustę i powolnym krokiem udała się nad strumień, aby zanurzyć ją w zimnej wodzie, a następnie przyłożyć do mego czoła. Poczułam się niepewnie, kiedy mnie dotknęła, bo choć wyglądała na bardzo miłą staruszkę, nie mającą w stosunku do nikogo złych zamiarów; podczas trwającej wokół wojny, nikomu nie można było w pełni ufać.
- Nie bój się moje dziecko. - rzekła, a jej pomarszczoną twarz, pokrytą wyraźnym rumieńcem, rozjaśnił szeroki, szczery uśmiech, od którego mimo wszystko zrobiło mi się cieplej na sercu. - Napij się, to Cię wzmocni. - powiedziała, podając mi niewielkie gliniane naczynie. Po zapachu byłam w stanie stwierdzić, że był to gorący napar z mięty i rumianku, słodzony leśnym miodem. Przypomniał mi się czas, kiedy jeszcze byłam w domu, a mama przynosiła z pobliskiej łąki rozmaite lecznicze rośliny, z których potem nad ogniem gotowała napary, pomocne na wszelakie choroby i dolegliwości.
- Dziękuję... - udało mi się szepnąć zmęczonym głosem.
- Nic nie mów, powinnaś oszczędzać siły, straciłaś dużo krwi. - odrzekła kobieta, po czym zaczęła delikatnie przemywać mą ranę. - Pomogę Ci wstać, a potem powoli pójdziemy razem do mojego domu. Tutaj nie jest teraz bezpiecznie, a ty musisz odpocząć i dojść do siebie. - dodała staruszka, narzucając swój wiklinowy kosz na plecy i podając mi rękę.