Smak wolności

51 10 7
                                    





Jezioro mieni się srebrzyście tysiącami odcieni szklistej czerni. Słońce, złocisty pieszy wędrowiec, dawno minęło linię horyzontu pozostawiając po sobie ciemność ponurych chmur, które rozdmuchał jednak litościwy wicher. Dzięki jego uprzejmości księżyc na nowo rozświetla ciemność, malując na niej srebrzyste cienie, tańczące w rytm zasypiającego wiatru. Do pełni zostało jeszcze kilka dni, przez co srebrny glob wygląda jakby nie był do końca sobą; trochę jak pisklę, które, choć zaczęło się opierzać, jeszcze nie mieni się paletą barw swych rodziców.

Inaczej jest z mężczyzną, w którego kobaltowym oku płoną małe księżyce. Choć jest niski, a jego twarz ma zwodniczo młode rysy, coś w jego posturze i wyrazie twarzy wręcz krzyczy, że choć wciąż ma siłę, by walczyć, spędził już stanowczo za dużo czasu na polu bitwy.

Wszyscy spędzili.

- Armin. - cedzi powoli, jakby z niechęcią. Przypomina zgorzkniałego człowieka, który zaraz sięgnie po najtańsze wino, ale nawet jeśli by chciał, nie mógłby się w niego zamienić. Zbyt wiele istnień zależy od tego ciętego języka, by chlastać nim w pijackiej mowie.

- Tak, Kapitanie Levi?

Blondwłosy chłopak jest wyraźnie młodszy, choć z jego oczu bije to samo zmęczenie widokiem śmierci. Pomimo iż przyszedł niedługo po dowódcy, wciąż stoi z tyłu, może czeka na przyzwolenie, rozkaz..? Słysząc głos starszego odruchowo prostuje się i salutuje, jakby żołnierska maniera była wrodzonym odruchem bezwarunkowych. Księżyc w jego spojrzeniu płonie podobnym blaskiem co u Leviego, gdy spogląda we wskazanym przez niego kierunku.

Lecz w jego srebrzystym ogniu jest życie.

Lodowe oczy potrzebują chwili, by dostrzec co znajduje się na drugim brzegu. Ludzka postura zlewa się z szeroką lipą, tworząc dziwne, cieniste stworzenie; potwora, któremu ludzka wyobraźnia daje prawo istnienia. Gdy w końcu udaje się stwora przemienić, wydaje się, że pod drzewem zasnął zagubiony wędrowiec, szukający szczęścia na odzyskanych ziemiach. Musi minąć kolejna chwila, by młody mężczyzna dostrzegł niewyraźne, kobiece kształty, schowane pod znajomym mundurem.

- Przychodzi tu co noc, co?
Głos starszego jest szorstki, jakby rozkazał odczytać raport z zakończonej klęską misji. Armin wie jednak, że jest to pytanie retoryczne; dowódca nigdy nie pyta o rzeczy oczywiste, no chyba, że zrobiło się coś bardzo, bardzo źle. Tak samo zdaje sobie sprawę, że każdy, kto walczył i mordował ludzi tamtej nocy, nie zasypia łatwo, przynajmniej nie na trzeźwo.

- Pójdę po nią. Nad ranem ma padać, przeziębi się. - stwierdza, odczytując wcześniejsze pytanie jako dyskretny nakaz.

- Zostań, Alert. - mruczy pod nosem kapitan, ze znużeniem poprawiając złośliwy kosmyk ciemnych włosów. - Jak zmarznie to się obudzi.

- Ale... - Przez chwilę próbuje oponować, jednak w kolejnym bezwarunkowym odruchu zaciska zęby. Już dawno nauczył się, czyich słów się nie kwestionuje.

A Levi Ackerman należy niestety do ludzi, których każde słowo bywa cichym rozkazem; nie zawsze dosłownym i poważnym, czasem dyskretnym i ukrytym za barierą oschłych słów, ale zawsze można go odczytać. To osoba, która przeżyła tragedię; najpierw go złamała, a potem ukształtowała na nowo, tworząc cierpiącego w ciszy nadczłowieka.

- Armin. - powtarza znowu, tym razem jakby delikatniej. - Mówi się, że człowiek jest całkowicie wolny tylko wtedy, kiedy śpi.

Chciałby odpowiedzieć, że serdecznie polecałby Erenowi śpiączkę, ale nie odpowiada. Nastaje klimatyczna cisza, powoli rozciągająca się w czasie niczym kot, który właśnie rozwinął się z kłębka.

Niech Mikasa posmakuje wolności.

***

Kobaltowe oczy giną w mroku, gdy barczysta postać marszowym krokiem przecina splatające uśpioną ziemię cienie. Źrenice rozszerzają się, usiłując odnaleźć w ciemności odrobinę światła. Zupełnie jak ona, próbująca znaleźć w nim resztkę dobra, którym emanował jako dziecko. A może już wtedy widziała je tylko dlatego, że tak bardzo chciała?

Poprawia mundur, choć zupełnie bezsensownie, bo po chwili i tak siada na wilgotnej, błotnistej trawie nad wysokim brzegiem jeziora. Od akwenu bije chłód, jednak ona bezwiednie mu się poddaje, nie przejmując się delikatnym drżeniem ciała. Czerwony materiał szorstkiego szala ogrzewa wystarczająco; mdławy zapach wręcz dusi, a przyjemne ciepło niemal parzy. Chciałaby go zerwać, ale ciągle coś ją przed tym powstrzymuje.

Kiedyś często szeptała imię Erena, gdy przychodziła w ustronne miejsce w noce takie jak ta. Było wszechstronnym zaklęciem, którego brzmienie zmuszało wiatry i siły nieba do posłuszeństwa.

A serce Mikasy Ackerman do bicia.

Teraz zamyka usta zanim wydostaje się z niego zgubny układ melodyjnych dźwięków. Erena już nie ma, porzucił ich w imię wolności. Idea wyrwała jej go z rąk, a gdy próbowała to powstrzymać, niewidzialny sznur przywiązania boleśnie otarł jej dłonie i serce. Bo w końcu, jak zatrzymać kogoś, kto od zawsze przynależał do cienistego imienia wolności?

A jednak, wciąż nie mogła nie pamiętać tamtych chwil.

Chyba właśnie tego dnia zdała sobie sprawę, że wszechobecna ludzka krew miała kolor jej szala. Czerwono-bordowy lśnił na lichej, zniszczonej końskimi kopytami trawie jak farba nieuważnie rozlana na płótnie. Tytani mieli ich w garści i mimo trwającej walki, ilość bijących szybko serc wciąż drastycznie się zmniejszała. Erwin, choć niemal dogorywający, nieprzerwanie krzyczał coś do nich lecz mimo najszczerszych chęci donośny głos ginął gdzieś pomiędzy wrzaskiem pożeranych ludzi. Byli w piekle. Kiedyś słyszała, że w takich chwilach często zaczyna padać deszcz. To anioły opłakują tragedię poległych.

Tamtego dnia z nieba spadali tytani.

Mkasa zaczęła żyć w chwili, w której Eren podarował jej czerwoną tkaninę. A może było to wtedy, gdy po raz pierwszy pokonała strach, zabijając duszącego chłopaka złoczyńcę? Czymkolwiek to było, od tamtego momentu żyła by go chronić i było to życie do którego szybko się przyzwyczaiła. Dążyła do swojego celu - przetrwania - i do dziś pamięta tamtą wyniszczającą od środka niemoc, gdy powolnym, harmonizującym się z przyśpieszonym pulsem krokiem, zbliżał się do nich wyszczerzony tytan, od którego całe to piekło się zaczęło. Może gdyby miała więcej sił, byłaby w stanie go pokonać. Może gdyby Eren ma więcej sił, byłby w stanie zmienić się w tytana.

Może gdyby ich więź była tak prawdziwa, jak naiwnie wierzyła, byliby w stanie przezwyciężyć wszystko. A Hannes nie musiałby ginąć.

Czasem zazdrościła Ymir i Historii. Pomimo, że nie miały tak pięknej i dramatycznej, kreującej się przed długie lata więzi jak oni, ich relacja była wręcz analogiczna. Tak jak ona chroniła zielonookiego chłopaka, tak Ymir poświęcała się dla dobra niskiej blondyneczki. Coś jednak je różniło i Mikasa to czuła.

Często słyszała, że jest piękna. Czasem od kolegów z baraków, częściej od kręcących się po ulicach głównych miast kupców. Ktoś nawet oferował jej olejny portret, jednak czarnowłosa piękność rozpłynęła się w krętej uliczce jeszcze zanim wiatr rozniósł ciche echo wypowiedzianych słów. Ymir była straszna. W ciele tytana miała nieforemne, przykurczone ciało i olbrzymi, pomarszczony łeb z paskudną, wyszczerzoną w obrzydliwym, wściekłym grymasie twarzą. Żadna z nich nigdy nie przejmowała się wyglądem; obie walczyły i chroniły, dając z siebie wszystko. Ackerman zawsze stawała w pierwszym szeregu, czujnym okiem oglądając się za najdroższym przyjacielem, natomiast Ymir naiwnie próbowała żyć dla siebie, usiłując nałożyć na siebie ciepły płaszcz egoisty i tchórza. Zapomniała, że niektórym bycie szlachetnym bohaterem zostało na samym początku wpisane w okrutny los i przypomniała jej o tym dopiero niewinna Christa Lentz, której odkryty sekret pokazywał kogoś, kim szatynka nigdy nie chciała się stać - podążającego na ubój niewolnika przeznaczenia, bohatera na siłę, który chciał poczuć się lepiej, przed śmiercią ratując jak największą ilość ludzi.

Oto, kim była. Oto, kim wszystkie były.

Christa - nie, Historia - i Ymir, choć osobno wydawały się tak słabe, razem były w stanie pokonać wszystko. Nawet tamtego dnia, gdy wszyscy ginęli w morzu rozpaczy, one walczyły dzielnie, nie obawiając się końca. Mikasa i Eren byli inni - osobno tak silni, razem tak boleśnie samotni. Podczas tamtej bitwy - rzezi - jako duet ponieśli bolesną klęskę.

Pamięta, jak myślała, że to będzie koniec. Jaka piękna tragedia krwi plamiącej dumne skrzydła wolności. Gdy stary, dobry Hannes odszedł z bolesnym krzykiem, obserwowała trzęsące się w konwulsjach ciało Jeagera. Łzy ściekały po brudnych od ziemi policzkach, mieszając się ze spływającą z kącika ust krwią. Klęczący chłopak opierał się o zakrwawioną ziemię, usiłując zacisnąć odrastającą dłoń bez palców w pięść. To był horror, a ona czuła.

Miłość.

Chciała podziękować. Powiedzieć, co czuła przez te wszystkie lata.

Tak zrobiła.

Chciała pocałować. Pokazać, co czuła odkąd pamiętała.

Piękno tamtej chwili burzy wspomnienie późniejszych, bolesnych słów.

"Wiesz, czego nienawidzę najbardziej na świecie? Ludzi, którzy nie są wolni. Zawsze mnie irytowałaś, nie mogłem znieść widoku niewolnika, który ślepo wykonuje rozkazy"


Jak wiele trzeba komuś dać, by zostać znienawidzonym?

***

Wiatr się wzmaga. Zahartowane ciało pomimo munduru nie może powstrzymać się od drżenia. Jednak wicher powoli rozgarnia chmury. Księżyc nieśmiało wychyla się spomiędzy czarnych zasłon. Powierzchnia jeziora faluje, a wraz ze światłem w czarnym oku kobiety pojawia się zduszona iskierka. Obserwuje ledwie widoczną, unoszącą się nad powierzchnią wody parę. Po drugiej stronie widzi nadchodzącą sylwetkę, jednak nie przygląda się dokładnie. Zauważa jedynie, jak krępy wędrowiec siada na brzegu, podobnie jak ona. Gdy próbuje dostrzec dokładne rysy twarzy, obraz zamazuje się lekko, a Mikasa zdaje sobie sprawę, jak bardzo zmęczona jest ciężkim dniem. Może życiem. Ciemiężącym losem. Opiera się o olbrzymią lipę i pozwala sobie na zamknięcie oczu. Wie, że nie wypłyną już z nich żadne łzy.

Szekspir napisał, że zazdrość to zielonooki potwór, kpiący z mięsa, którym się żywi. Jeśli tak, zazdrość stała się wolnością, przybierającą formę najlepszego przyjaciela.

Mikasa często poświęcała się w imię Erena, jednak wciąż żyła, podczas gdy najemnik wolności obrócił się przeciwko niej. To Ymir zwyciężyła w tym nieformalnym pojedynku - poświęciła się, zdawałoby się bezsensownie, w imię niepewnej sprawy, w imię Historii Reiss. Czarnowłosa poniosła porażkę, nie dosyć, że nikogo nie ochroniła, to jeszcze została skazana na nienawiść i pogardę.

Jak wiele trzeba komuś dać, by zostać znienawidzonym?

Za wiele, stanowczo za wiele.

Znów wraca do tamtej wspólnej walki. Jeszcze raz dziękuje, nachyla się, przymyka oczy. Ogląda tamtą chwilę jak film i z bijącym sercem czeka na rozwój sytuacji, choć doskonale pamięta, co było dalej. Odrzucenie. Odsunięcie. Eren wybiera przetrwanie.

Ratuje ją.

Nagle widzi dorosłego zielonookiego wrzucającego ją do studni. Od wilgotnych, wypalanych cegieł odbijają się bolesne słowa nienawiści. Nie walczy z nimi. Mimo strachu pozwala sobie na bezwładny upadek. Nie zamyka oczu, jak podczas tamtego wyznania. Pustym wzrokiem wpatruje się w ciemne niebo. Gdy uderza plecami o twardy beton ból rozchodzi się zaskakująco spokojnie, miarowo. Zaczyna na środku kręgosłupa i powoli dusi każdą cząsteczkę ciała. Pozbawia kobietę oddechu, gwałtownie wyrzucając z płuc resztki tlenu jakby były niechcianym śmieciem. Wraz z gwałtownym wydechem zdaje sobie sprawę, że umiera. Zawsze cierpiała w ciszy. Choć raz pragnie być usłyszana.

Zrywa się znienacka, obudzona przez swój własny głos. Zaskoczona rozgląda się dookoła, szukając w otaczającym ją świecie potencjalnego zagrożenia. Czuje ciekawski wzrok przesiadującego po drugiej stronie wędrowca, jednak zanim udaje jej się przyjrzeć, czyjeś ciepłe ramiona oplatają ją ciepło.

Sen ma twarz tytana atakującego.

Nie wiedzieć czemu, ten widok budzi w niej spokój.

Wtula się w ciepłą szyję tytana i na nowo pochyla nad klęczącą sylwetką załamanego Erena. Tym razem nie dziękuje. Zbyt dobrze zna odpowiedź i to, co czeka na nią po latach. Zamiast tego, bez żadnych słów, po prostu się nachyla. To nie tak, że wszechobecne cierpienie już się nie liczy. Wciąż widzi połowicznie pożartych ludzi. Tych zgniecionych przez spadających z nieba tytanów. Rozpacz na wojowniczej twarzy Erwina. Wciąż czuje swój ból odrzucenia. Może to on ją napędza.

Sama nie wie. Już dawno się zgubiła.

Usta Erena są ciepłe. Smakują świeżością i krwią, która zebrała się w kącikach. Zapach zmęczonego człowieka wydaje się być słodki i przyjemny. Gdzieś w tym wszystkim czuje lekko słone łzy, chociaż sama nie wie, czy należą do niej, czy do chłopaka. Wszystko wydaje się być idealnie pomieszane, harmonijne; wciąż tragiczne i przypominające, że znajdują się w piekle, a jednocześnie po prostu piękne.

- Dobre, co?

Podskakuje, z zaskoczeniem mrugając oczami. Roześmiana postać Sashy jest ostatnim, czego się spodziewa. Ze zdumieniem odkrywa, że trzyma w ustach kawałek pachnącej pieczeni. Parkowa ławka gniecie ją w uda i plecy, jednak czuje się zbyt zmęczona, by wstać i iść... gdziekolwiek. Brunetka chyba jest tego świadoma, bo szybko klepie ją w plecy i odchodzi dalej, wesoło podśpiewując. W koszu niesie pokrojone mięso i widać, jak wiele kosztuje ją powstrzymanie swojego legendarnego apetytu. Mimo swojego zamiłowania do jedzenia nie jest egoistką - choć z ciężkim sercem, zawsze dzieli się z resztą oddziału. Wraca chwilę później, starając się ukryć powolne przeżuwanie i,ku zdziwieniu czarnowłosej, siada obok niej.

- Wszymstko w pomrządku?

Mruży oczy, przyglądając się badawczo towarzyszce broni. Chyba stara się wyglądać groźnie, jednak zapchana do granic możliwości buzia całkowicie psuje ten efekt. Sasha wcale się tym nie przejmuje; uśmiecha się przyjaźnie, robiąc dobrą minę do złej gry i kontynuuje tę absurdalną bitwę na spojrzenia.

Mikasa nie wie co powiedzieć, więc nie odpowiada w ogóle. Nagle zdaje sobie sprawę, jak przez to, że zawsze trzymała się tak blisko Erena i Armina nieco zaniedbała swoje stosunki z pozostałą częścią korpusu; uważała je po prostu za zbędne. Przypomina sobie jednak, że większość już dawno zginęła, w dodatku na jej oczach, a w sercu czuje znajomy ścisk. Słyszy dźwięk przełknięcia i obraca się w stronę brązowowłosej. Nie wie, na co powinna się przygotować; zna dziewczynę na tyle, by wiedzieć, że lubi zaskakiwać. Spodziewa się interesującej rozmowy; ku jej zaskoczeniu, Sasha rozchyla płaszcz i wyciąga ostatni kawałek kiełbasy, z olbrzymią koncentracją przełamując go na równą połowę. Zbliża kawałek do siebie, próbując upewnić się, czy mięso rozdziela się z wymaganą precyzją. Czarnowłosa jest niemal w stanie zobaczyć maleńkie drobinki potu formujące się na jej czole.

– To dla ciebie. Jesteś jakaś taka smutna ostatnio, wiesz? Posmakuj trochę wolności.

Głos Sashy się zmienia na niższy, co nie uchodzi uwadze Mikasy. Zdziwiona bierze od brązowookiej jedzenie i w momencie, gdy ich dłonie na moment się złączają przechodzi ją dziwny prąd. Ból jest krótki i lekki; przypomina zetknięcie się z naelektryzowanym przedmiotem. Wystarczy jednak, by świat zakręcił się dookoła, a sylwetka "Ziemniaczanki" uległa rozmazaniu.

Jednak na tym się nie kończy. Pomimo, że wciąż siedzi na niewygodnej ławce, świat oddala się i oddala, jakby jechała rozpędzonym wozem, którego żadna siła nie jest w stanie powstrzymać. Sasha uśmiecha się niezręcznie i Mikasa nagle zdaje sobie sprawę, że przecież jest już martwa. Desperacko stara się ją złapać; tym razem geny Ackermanów pozostają uśpione, nie słuchając, jak rozpaczliwie się je przyzywa. Brązowowłosa coraz bardziej zanika, mimo największych starań i pozostaje tylko mały kawałeczek mięsa. Ostatni dar panny Braus.

Najszczodrzejszy.

Jezioro jest spokojne. Księżyc świeci jasno, zatapiając się w szklistej toni wody. Odbicie gwiazd, choć zniekształcone, jest tak samo piękne jak to nad jej głową. Olbrzymie, jasne gwiazdy odznaczają się wyraźnie, natomiast dalsze mgławice stanowią jedność z dnem jeziora. Brzeg jest stromy, więc może zobaczyć je wyraźnie; wyglądają, jakby powierzchnia wody była srebrzystą bramą do innego, obcego świata. Może tego, w którym ostatecznie pożegnała się z Sashą Braus.

– Wszystko w porządku? – cichy, przyjemny dla ucha głos przypomina jej, że gdziekolwiek była, teraz musi wrócić do twardej, splamionej krwią rzeczywistości. – W którymś momencie krzyczałaś.

Przeciąga się lekko i natychmiast tego żałuje. Przemarznięte kończyny strzykają nieprzyjemnie, a po ciele rozchodzi się ciepłe mrowienie. Zaczyna w stopach, wciąż uwięzionych w wysokich, ciasnych butach, przechodzi przez płuca, bijące miarowo serce, ściska szyję, muska palce i chwyta mocno za głowę. Nie narzeka jednak, tylko powoli wstaje, masując nogi. Musiała przypadkiem przysnąć na zabłąkanym korzeniu drzewa.

Spojrzenie błękitnych oczu Armina jest takie ciepłe, zmartwione. Chłopak podaje jej dłoń i uśmiecha się lekko, choć nieco sztucznie.

– Długo tu jesteś? – pyta kobieta, zerkając dokładniej na srebrny glob. Jeśli się nie myli, jest środek nocy, musiała odpłynąć na kilka godzin.

– Niedługo. – odpowiada zdawkowo, wzruszając ramionami. – Wiesz, jestem dobry w czekaniu.

Patrzy na niego, w te znajome duże oczy, lodowe, a zarazem tak ciepłe. I nagle zdaje sobie sprawę, jak wiele dla niej znaczą tak proste i banalne słowa. Przypomina sobie Ymir i jej śmierć w imię Historii. Była jej wyborem, całkowicie wolnym, a jednak, kto by chciał własnej śmierci? Na pewno nie tamta cyniczna dziewczyna, którą znała.

Eren nie miał racji, nie tylko przez krew ich ograniczała. Więzi przyjaźni splatały ich wszystkich, ograniczając ludzkie pragnienie przetrwania. Jeśli nie byli niezależni, bo kochali, cieszyła się, że jest ograniczona.

Wolność była przerażająca.

– Dziękuję, że jesteś, Armin. – szepce. – Za to, że wszyscy jesteście. – mówi, patrząc na mętne gwiazdy, odbijające się blado na srebrzystej tafli jeziora.











Garbate Szczęście Mikasy AckermanOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz