Przychodził co jakiś czas, nie wiedziała jaki, ale jak na poprzednią samotność, wydawało jej się to częstymi odwiedzinami. Ani razu nie zobaczyła Voldemorta, chociaż czuła, że on dotrzyma słowa i wróci. Jednak na razie starała się o tym nie myśleć.
Powoli dochodziła do siebie i wbrew zdrowemu rozsądkowi - jeśli od czasu piątego roku takowy posiadała - żywiła coraz cieplejsze uczucia dla dyrektora. Pomagał jej i wbrew wszystkiemu była mu za to wdzięczna. I wstydziła się tego czegoś, co bała się, że przeradza się w nawet sympatię. Bo to w końcu był jej wróg. Człowiek, przez którego dręczono jej przyjaciół. Prawdopodobnie morderca niewinnych ludzi. Ba, na pewno.
A jednak. Przyłapała się na tym, że skrzywiła się do niego w próbie ułożenia ust w lekki uśmiech. Jej umysł uważał go za znienawidzonego wroga, ale serce skłaniało się ku określeniu "miłego mu sprzymierzeńca".
Sam ów, jakkolwiek go zwać, nie odzywał się do niej słowem, chyba że beznamiętnie pytając jak się czuje, wydając komendy lub poprawiając ją. Nie okazywał najmniejszego zadowolenia, kiedy powiadomiała go poprawie swojego stanu. Jednak to - ku rozpaczy jej umysłu - nie zniechęciło jej strony uczuciowej do "sympatyzowania" z nim. Z każdą wizytą dawał jej powoli większe porcje jedzenia, niezbyt pożywnego, ale dającego przeżyć. Raz nawet przyniósł jej ubranie na zmianę. Ku jej zawodowi ono tak samo jak jej poprzednie nie chroniło przed dotkliwym zimnem i wilgocią, ale przynajmniej było w miarę czyste.
Pewnego dnia lub nocy - w końcu nie miała pojęcia, która była godzina - odkryła z radością, że nie tylko może się powoli podsunąć do ściany, ale nawet opierając się o nią na wpół usiąść! Dla kogoś, kto długo leżał nieruchomo, takie osiągnięcie jest niemal równe wejściu na Mount Everest.
Spotkanie z dyrektorem po tym incydencie odchyliło rutynę. Początek przebiegł mniej więcej tak samo, może poza tym, że gdy przechodził obok niej, jak zwykle bez powitania, mruknął pod nosem "O, już siedzi".
Kiedy zjadła i wypiła wszystkie obrzydlistwa, jakie jej kazał, zamiast wyjść ze zwykłym trzaśnięciem drzwi, obrócił się twarzą do niej i spojrzał jej w oczy tak przenikliwie, że aż przeszedł ją dreszcz.
- Nie mam pojęcia, jak wmówiłaś Czarnemu Panu, że jesteś dziewczyną Pottera, ale chyba jesteśmy oboje świadomi, że to niezbyt wyrafinowane kłamstwo - stwierdził, jakby podsumowywał lekcję. Spojrzała na niego z przerażeniem. Już chciała coś powiedzieć, cokolwiek, jakoś ukryć prawdę, ale uciszył ją gestem dłoni. - Nie powiedziałem, ani nie powiem o tym Voldemortowi.
- Dziękuję! - wypaliła Cho, tak rozradowana tą nagłą dobrą wiadomością, że gdyby mogła wstać, to chyba rzuciłaby mu się na szyję. Skrzywił się.
- Cicho bądź, Chang. Chyba nie chcesz, żeby twoja przygoda się skończyła zanim się zacznie... Ach, nie jesteś Gryfonką, więc w sumie może chcesz.
- Przepraszam, panie profesorze, to się nie powtórzy - wyjąkała takim głosem, jakim tłumaczyła się kiedyś mistrzowi eliksirów, gdy kolega namówił ją na nocny spacer, a potem wystawił prosto pod wielki nos Snape'a.
- Tu chodzi o w miarę znośne życie twojej, jak sądzę, przyjaciółki, więc lepiej, żebyś była szczera - stwierdził sucho. - Sądziłem, że Ravenclaw to dom mądrych, jednak chyba się myliłem.
- Też tak sądziłam, dopóki nie przypomniałam sobie, że ja też w nim jestem - mruknęła pod nosem smętnie Cho.
- Bądźmy poważni, panno Chang - rozkazał dyrektor. Popatrzyła na niego i chyba musiał zauważyć, że wcale nie żartowała, jednak zignorował to. - Faktem jest, że podjęłaś się grać rolę kogoś, kim nie jesteś, a to dowodzi, że jesteś albo bardzo głupia, albo może, przypuszczalnie, w jakimś małym stopniu prawdopodobieństwa, bardzo odważna. - Na ostatnie słowo Cho zdecydowanie pokręciła głową. - Właściwie na jedno wychodzi - ciągnął dalej. - Jednak jakikolwiek jest powód twojej próby ochrony swojej przyjaciółeczki Weasley...
- Nie przyjaźnimy się - wtrąciła Cho goryczą, gdyż było to silniejsze od niej. Jakżeby chciała móc sprawić, by ktoś tak dobry, jaka na pewno była Ginny, się z nią zaprzyjaźnił. Ale było to niemożliwe ze względu na jej reputację. Co do wspomnkanej Gryfonki podwójnie, gdyż w końcu ona chyba nadal traktowała Cho trochę jak rywalkę. Cóż, pewnie to naturalne. Cho tego nie wiedziała. Za to znała fakty. I one bolały. Tak bardzo, że już nie mogła trzymać tego w swej piersi. Nagromadziło się tam ostatnio tak dużo, że teraz coś pękło i musiało się chociaż parę kropel wylać. - Ona mnie nienawidzi, a ja staram się schodzić jej z drogi.
- Niepotrzebna uwaga, nie przerywaj mi - skomentował zimno, jednak w jego oczach błysnęło jakby zaintrygowanie... Albo tak jej się tylko zdawało. - Kimkolwiek jest ona dla ciebie, postanowiłaś ją chronić, tylko że podjęłaś idiotyczną taktykę. Naprawdę sądzisz, że dasz radę oszukać Czarnego Pana, będąc jedyną osobą rozgłaszającą swoje kłamstwo i nie mogącą nawet się umysłowo obronić, gdyby chciał sprawdzić wiarygodność twoich zeznań za pomocą legilimencji?
- Przyznam, że ta legilimencja mnie martwi - wyjąkała po chwili przerażającej ciszy. Parsknął.
- Martwi cię? - spytał głosem udającym zatroskanie i jednocześnie przesiąkniętym ironią. - Cóż, powinnaś o tym pomyśleć wcześniej - dodał po chwili milczenia, przez którą napawał się skonfundowaniem Cho. - W każdym razie postaram się wyciągnąć cię z tego bagna, do którego wpadłaś...
- Czemu? - wymsknęło się Cho. - Czemu pan profesor chce mi pomagać?
- Bo my zginiemy, panno Chang, ale może taka Weasley przeżyje - odrzekł ostro. Pokiwała głową zestresowana i trochę jeszcze tym wszystkim zszokowana. - Sądzę, że wiesz, że sama skazałaś się na straszne cierpienia, których nawet sobie nie jesteś w stanie wyobrazić i teraz z dziecinną nadzieją nie uwierzyłaś, że mogę jakoś uratować cię stąd?
- Nie, nie wierzę, panie profesorze, żeby stąd istniało jakieś wyjście dla mnie. Chcę po prostu przetrwać tyle, żeby jak najdłużej, a najlepiej w ogóle, odwodzić od Ginny to, co Voldemort zgotował dla ukochanej Harry'ego - powiedziała bez uniesienia, załamania, heroizmu czy jakichkolwiek innych namiętności. Po prostu sucho stwierdzała fakt. A co za tym idzie, mówiła szczerze.
- Jednak masz trochę rozumu - przyznał, jakby z ledwo dostrzegalnym zadowoleniem. - Nie wiem, jak to wytrzymasz, ale lekcje oklumencji, jakie zamierzam ci od dzisiejszej nocy dawać, musimy rozpocząć już teraz. Czarny Pan ma do dokończenia jeszcze parę spraw, kazał utrzymywać mi cię przez ten czas w miarę zdrową, żebyś nie umarła na pierwszych torturach, ale obawiam się, że niedługo ta sielanka się skończy. A gdy będzie cię męczył, z pewnością będzie próbował się wedrzeć do twojego umysłu. Dlatego dłużej nie możemy czekać. Zresztą powinnaś się nauczyć bronić mimo słabości fizycznej. Legilimencio!
Atak tak ją zaskoczył, że nawet nie podjęła walki. Zwinęła się z bólu, nie mając nawet siły krzyczeć. Może na szczęście.
CZYTASZ
Burza Sprawiedliwości
FanficAlternatywna rzeczywistość, w której II Wojna Czarodziejów poza wiciami szlamcowników jest poprzeplatana naelektryzowaną siecią intryg. Burza nadchodzi. Niektóre nici zerwą się, inne zaczną parzyć wszystkich dookoła. Wszystko zależy od rozdania kart...