Bucky czuł, jak grunt usuwa mu się pod nogami, kiedy myślał o Margaret Carter.
To wcale nie było tak, że jej nie lubił. Peggy była odważną, niezależną i silną kobietą i nie bała się bronić swojego zdania. Była perfekcyjna dla Steve'a.
Dla Steve'a... Steve'a, którego ciało w końcu zaczęło odzwierciedlać jego charakter. Bucky wciąż nie mógł się do tego przyzwyczaić. Czasem patrzył na niego i widział obcego człowieka, ale potem Steve się uśmiechnął i wszystko wracało do normy. Czasem Bucky myślał, że Steve wcale nie zmienił się tak bardzo. Wciąż miał tę samą twarz i te same dłonie, jego skóra miała ten sam odcień, choć teraz już był zdrowy.
No właśnie, zdrowy, czyli taki, jakim Bucky zawsze chciał, żeby był. Oczywiście nigdy nie wyobrażał sobie, że zdrowie przyjdzie razem z pełnym pakietem mięśni, ale jeśli Steve był szczęśliwy... Bucky naprawdę nie miał na co narzekać.
(No, może poza tym drobnym faktem, że Steve zaciągnął się do wojska, ale nie było czasu się o to kłócić. Bucky zdecydował, że jeśli wrócą do domu cali i zdrowi, to nie będzie się o to wściekał).
Prawdopodobnie jedynym minusem tej całej sytuacji był fakt, że nagle Steve'em interesowało się bardzo wiele osób, głównie kobiet i głównie ze względu na jego mięśnie, co sprawiało, że Bucky był bardzo wściekły... albo raczej zazdrosny. W końcu czy obchodził je prawdziwy Steve? Miały na niego ochotę tylko dlatego, że nagle był ucieleśnieniem ich wszystkich fantazji.
Bucky już dawno przestał się oszukiwać, co do swoich uczuć do Steve'a. Wiedział, że nie były one czysto braterskie, jak na początku uważał, ani platoniczne, jak myślał potem. Był w nim niezaprzeczalnie i po uszy zakochany, choć bał się do tego przyznać nawet we własnej głowie, w razie gdyby ktoś go czasem nie usłyszał.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że to nie było naturalne. Słyszał to wystarczająco razy. Widział wystarczająco wiele pobitych chłopców, których robotnicy w porcie nazywali zboczeńcami. Mimo to nie był w stanie się sobą brzydzić.
Steve był najlepszym człowiekiem, jakiego było i prawdopodobnie kiedykolwiek będzie dane mu poznać. Kochanie kogoś tak dobrego na pewno nie mogło być grzechem, prawda?
Zwykle nie myślał, co będzie w przyszłości. W końcu zawsze miał Steve'a na wyłączność, ale teraz nagle musiał się nim dzielić... Bucky nigdy nie myślał, że jest zdolny do takiej zazdrości.
A zazdrosny był.
Na początku, kiedy szedł u boku Steve'a wyzwolony z niewoli, był tak niewyobrażalnie dumny (bynajmniej kiedy w końcu był w stanie myśleć w miarę normalnie), ale kiedy dotarli do obozu aliantów...
Bucky nie był ślepy. Widział, jak Margaret Carter patrzy na jego Steve'a, nawet jeśli ta próbowała się zasłonić, nazywając go Kapitanem Rogersem. I co najgorsze, widział, jak jego Steve patrzył na Peggy.
To bolało najbardziej – świadomość, że nie był żadną konkurencją. Steve nigdy tak na niego nie patrzył: jakby podarował mu gwiazdkę z nieba.
Oczywiście dobrze wiedział, że sam święty nie był i sporo randek miał za sobą. Tyle że na koniec dnia zawsze wracał do Steve'a. One nic nie znaczyły. Były bardziej przykrywką, niż czymkolwiek poważnym.
Ze Steve'em było inaczej. Z każdym kolejnym dniem Bucky był coraz bardziej pewien, że w końcu go zostawi.
Potem Steve został zawołany przez pułkownika Phillipsa, a on i Peggy zostali sami.
— Sierżancie Barnes — przemówiła Peggy oficjalnym głosem — dobrze cię widzieć z powrotem wśród naszych. Kapitan wiele o tobie mówił.
CZYTASZ
𝐬𝐚𝐲 𝐰𝐡𝐚𝐭'𝐬 𝐨𝐧 𝐲𝐨𝐮𝐫 𝐦𝐢𝐧𝐝, 𝐡𝐨𝐧𝐞𝐲 ➭ 𝐬𝐭𝐮𝐜𝐤𝐲
FanfictionPięć razy, kiedy o tym nie rozmawiają i raz, kiedy w końcu to robią.