Rozdział 3

291 30 5
                                    

Steve patrzył na Bucky'ego i głos go zawodził, słowa opuszczały, a głowę przepełniała pustka, w której echem rozbrzmiewało tylko jedno: to twoja wina.

Kiedy parę lat temu obudził się w nowym świecie, był... zagubiony. Wszyscy jego przyjaciele już dawno nie żyli, a Peggy... Peggy już dawno zamknęła ten rozdział. Steve był całkiem sam.

Rzucił się w wir pracy dla Tarczy, próbując w ten sposób zagłuszyć bolesne kłucie w sercu, ale kiedy wieczorem wracał do pustego mieszkania w DC (odkrył, że nie był w stanie dłużej patrzeć na Brooklyn) albo budził się w nocy z kolejnego koszmaru, nie było niczego, co mogłoby ukoić jego ból.

Kiedy było wyjątkowo źle, często marzył o tym, żeby nigdy go nie wyciągnęli z lodu, żeby pozwolili mu spać wiecznie, tylko po to, żeby już nie musiał się mierzyć z rzeczywistością. Rzeczywistość, w której nie było Bucky'ego, nie była tego warta.

Ale potem przyszli Avengers i Steve zyskał nową rodzinę – grupę wyrzutków, którzy nigdzie indziej nie pasowali i którzy robili, co mogli, żeby jakoś wypełnić te dziury w sercach. Steve dosyć szybko odkrył, że żadna ilość przyjaciół nie była w stanie zapełnić tej dziury w kształcie Bucky'ego.

A potem, kiedy wreszcie zaczął się przyzwyczajać do przyszłości, jego świat znowu się wywrócił do góry nogami.

Bucky żył. Okaleczony, zdemoralizowany, wyprany ze wszystkiego, co kiedyś znał, ale przynajmniej żył. Steve nigdy się nie zawahał i zrobił wszystko, żeby nie zawieść po raz drugi.

Nie było to łatwe. Brali więcej kroków w tył niż w przód, a z każdym małym sukcesem przychodziły trzy duże porażki. Steve nigdy się nie poddał, ale czasami zastanawiał się, czy jego Bucky wciąż jeszcze gdzieś tam był. Zwykle dochodził do wniosku, że to nie miało znaczenia – w końcu on też już nie był tym samym chorowitym Stevem Rogersem z Brooklynu, a Bucky... Steve tylko chciał, żeby pewnego dnia stwierdził, że jest szczęśliwy.

Nawet jeśli to nie on miał być powodem tego szczęścia, obiecał sobie gorzko, patrząc z zazdrością, jak świetnie radzi sobie z nim Natasha.

Bucky i Natasha byli do siebie podobni. Oboje przeszli piekło, oboje zostali zmuszeni do pracy dla Hydry i obojgu cudem udało się uwolnić. Natasha wiedziała, kiedy coś przemilczeć, a kiedy zmusić Bucky'ego do gadania albo po prostu być koło niego w ciszy. Była dokładnie tym, czego Bucky akurat potrzebował, nawet jeśli tego nie wiedział i nawet jeśli Steve tak bardzo pragnął być tym czymś.

Zamiast tego Steve był bezradny. Nie wiedział, jak teraz go traktować, przez co każda próba nawiązania kontaktu była niezręczna, a to, że kiedyś rozumieli się bez słów, nie miało żadnego znaczenia.

— Daj mu czas — powiedział do niego Sam, kiedy Steve, czując się beznadziejnie, wyznał, że nie wie, co robić — i bądź przy nim jako przyjaciel, nie terapeuta. Może Barnes nie sprawia takiego wrażenia, ale właśnie tego od ciebie potrzebuje.

I właśnie to Steve starał się robić, nawet jeśli oznaczało to siedzenie koło siebie w zupełnej ciszy.

Bucky niewiele mówił, a najczęściej rozmawiał z Natashą po rosyjsku, pewnie dlatego, żeby nikt ich nie zrozumiał, co niezmiennie napełniało Steve'a poczuciem porażki. Robił dokładnie to, co mu poradził Sam, a jednak nie przynosiło to skutku.

Co takiego robiła Natasha, żeby Bucky z nią rozmawiał? To była kwestia, na którą wielokrotnie próbował znaleźć odpowiedź i za każdym razem ponosił porażkę.

Starał się dostrzec w tym pozytywną stronę; w końcu to był progres, ale jakaś bardziej samolubna część jego mózgu (którą się potem brzydził) nie była w stanie powstrzymać zazdrości. Zazdrości... która nie była w stu procentach przyjacielska.

𝐬𝐚𝐲 𝐰𝐡𝐚𝐭'𝐬 𝐨𝐧 𝐲𝐨𝐮𝐫 𝐦𝐢𝐧𝐝, 𝐡𝐨𝐧𝐞𝐲 ➭ 𝐬𝐭𝐮𝐜𝐤𝐲Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz