Rozdział 12

57 8 6
                                    

Lhynne

Ciemność była zachłanna. Lepka, przyjemna...

Natarczywa. Sprzeczna.

Niewłaściwa.

Musiała się z niej uwolnić. Tylko jak, skoro nie chciała puścić...?

Lhynne tak bardzo nienawidziła swoich snów. Dlaczego ilekroć zamknęła oczy, wszystkie tłumione w najgłębszej szczelinie jej jaźni lęki wypełzały na zewnątrz i atakowały ze zdwojoną mocą? Dlaczego zawsze wyszukiwały momenty, w których była całkowicie bezbronna? To było jakieś przekleństwo?

Nigdy nie będziesz prawdziwa, wilcza dziewczynko.

Nie! Szarpała się, warczała, prosiła, błagała wręcz... ale ten pieprzony głos wciąż tam był. Skąd on się brał?

Jestem tobą. Znam cię.

Nic o mnie nie wiesz! – krzyknęła niemal desperacko, szarpiąc się w bezkształtnej nicości. Gdyby tylko czuła cokolwiek prócz emocji – gdyby tylko miała tam własne ciało! – odwróciłaby się w stronę bezcielesnego szeptu i pokazała mu kły na wilczą modłę, odwodząc spiczaste wilcze uszy do tyłu w zaproszeniu do ataku.

Wiem o tobie wszystko, mały wilczku.

Gdzie jesteś?!

Jestem w tobie. Jestem tobą.

Chciała zaprotestować. Chciała rzucić się na przeciwnika, kimkolwiek był. Chciała zrobić cokolwiek, byle nie tkwić tutaj ani chwili dłużej...

Mrok się rozrzedzał. Jak czarny, do tej pory nieprzenikniony dym targnięty nagłym podmuchem wiatru, zaczął miejscami rozwiewać się na tyle, by przepuścić odrobinę rażącego w oczy światła...

Światła szarego, nijakiego, nienaturalnego. Zupełnie nie takiego, do jakiego przywykła.

I ten zapach...

Świadomość własnego ciała nie przyniosła ulgi. Zaklęła, czując pod sobą dziesiątki wbijających się w skórę drobnych kamyczków. Bijący od gruntu chłód budził w kościach echo reumatycznego bólu, od którego musiała zacisnąć zęby, aby tylko nie pozwolić, by jej usta opuściło jęknięcie. Nie zwlekając ani chwili dłużej i nie zważając na mącące wracający obraz zawroty głowy, uniosła się na drżących z wysiłku ramionach. Na bogów, była słaba jak nowo narodzone szczenię. Delikatne poruszenie lodowatego powietrza skąpało jej odsłonięte przedramiona w gęsiej skórce, stawiającej dęba wszystkie drobne włoski.

Gdzie ona była?

To była ścieżka. Wysypana drobniutkim żwirem niemal białej barwy, przypominającej na myśl świeżo obdarte z mięsa kości, wiła się w górę łagodnego wzniesienia, z obu stron otoczona nienaturalnie wybujałymi jagodowymi krzewinkami. Obłe, gęste, łagodne i doskonale przypominające miękkie poduszki, zupełnie jakby ktoś przycinał je celowo, musiały mieć nieco ponad metr wysokości, a skrzące się na ich gałązkach owoce raziły we wszechobecnej szarości świeżą krwistą czerwienią. Drzew było stosunkowo niewiele – wysokie modrzewie o srebrnych ze starości pniach i gałęziach obwisłych jak ze zmęczenia pod ciężarem niemal czarnych igieł rosły w kilkumetrowych odległościach, jak na szczycie wysokiej góry, bez problemu umożliwiając dojrzenie nieba...

Tylko że niebo było szarością. Było mgłą, spływającą tak nisko, że jej krawędzie stawały się dostrzegalne na wysokości ledwie paru metrów nad ziemią. Lodowaty opar przelewał się, falował w tempie, jakie narzucić mógłby jedynie naprawdę silny wiatr, lecz drzewa stały zupełnie nieruchomo, dumne, doskonałe i nienaturalnie piękne, jak na nieprawdopodobnie szczegółowym obrazie.

Czarna Burza [Era Cienionocy: Księga Pierwsza]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz