Rozdział 29 - Zjednoczeni wrogowie

523 21 11
                                    

Głowa nie przestawała mi buzować od natłoku myśli i coraz to gorszych, negatywnych emocji. Powoli szłam jak na ścięcie. Wokół pustka i ciemność, żadnej żywej duszy. Nie miałam pojęcia, że Budapeszt może być aż tak cichym miejscem. Za dnia odnosiło się wrażenie, że to miasto nigdy nie śpi, że jest wiecznie słoneczne i radosne. Jednak najwyraźniej jest to mylne wrażenie. W nocy bowiem każdy, nawet najmniejszy zakątek wydaje się groźny i mroczny. Jakby ciemność wystraszyła wszystkich mieszkańców, którzy pochowali się w swoich kryjówkach i czekali na ponowny wschód słońca. Pustka jeszcze nigdy nie wydawała mi się tak przerażająca.

Wydaje mi się, że już nawet nie muszę wspominać o nieustannie przyspieszonym biciu serca, które od ostatnich dni mnie nie oszczędzało. Sytuacja nie uległa najmniejszej poprawie. A jak się z tym wszystkim czułam? Potwornie! Jeśli chodzi o Ogród Botaniczny, Czerwone Koszule i Gereba czułam, że zaraz to wszystko się skończy, posypie się jak domek z kart, a ja nic nie mogę na to poradzić. Jedna wielka bezsilność. Jeśli chodzi o fakt, że wymknęłam się z domu, bez niczyjej wiedzy (bo wiedziałam, że i tak nikt by mi na coś takiego nie pozwolił)... Jeden wielki zawód. Czułam, że zawiodłam Irmę, Anę... ciotkę na pewno też, ale to mnie już chyba w żaden sposób nie wzruszało. I jeśli chodzi o ciemność. Strach jak diabli! Nienawidziłam ciemności od najmłodszych lat.

Poza tym kto wie, jakie nieprzyjemności mogły się kryć w ciemności...

- Stój! Kto idzie? - zawołał jeden ze strażników, wyłaniając się z ciemności.

- T-t-to ja A-a-arno - odpowiedziałam niepewnie, zaskoczona nagłym pojawieniem się chłopców.

- Jo-jo-jo-jąkasz się? Hahaha - zaśmiał się rozbawiony młodszy Pastor, który pełnił akurat funkcję straży.

Wytężyłam wzrok. Od wejścia na wyspę dzielili mnie tylko Pastorowie... i ciemność. Jedyną światłość w tej sytuacji stanowił mały płomyk na samym środku wyspy.

- Co-co-co? Chciałbyś wejść? - kontynuował chłopak iście irytującym tonem - Tylko uważaj, nie wiadomo, co może kryć się w ciemności... łuuuu - zawył udając niby-ducha.

- Nie boję się! - zaprotestowałam.

- Jak to nie?! Cały dygoczesz - obaj chłopcy objęli się za ramiona i udawali przerażonych.

Oczywiście, że ta cała scenka działała mi mocno na nerwy, ale próbowałam zachować spokój, a mówiąc językiem ciotki "pokazać klasę". Przemknęło mi nawet przez myśl, żeby wyciągnąć do nich rękę i próbować załagodzić nasze relacje. Wewnątrz czułam, że byłoby to jakieś rozwiązanie. Nie do końca wiedziałam, czy byłoby dobre, czy złe, po prostu było jakieś. W przypływie rozterki postanowiłam wypowiedzieć pierwsze słowa, zanim zdążyłabym za nimi dogonić myślą i zmienić zdanie.

- Nie zaczęliśmy naszej znajomości zbyt dobrze - zaczęłam, jak dotąd bez zająknięcia - Nie mam w tym żadnego interesu, by dalej z wami drzeć koty.

Starszy Pastor uniósł znacząco brew, jakby chciał wysłuchać do końca mojej oferty. To nadało mi nieco pewności siebie.

- Uważam was za współżołnierzy i chciałbym walczyć z wami, a nie przeciwko wam. Widzę, że mógłbym się od was wiele nauczyć - nie wiem, czy przymilanie się do nich było dobrym pomysłem, ale i tak nie miałam nic do stracenia. Już żadne słowa nie mogły mi zaszkodzić bardziej, bo oba te krasnale i tak mnie jawnie nienawidziły.

- Ojoj, jak słodko - odpowiedział teatralnie młodszy Pastor.

- Chwyćmy się za ręce i tańczmy jak małe wróżki - zawtórował mu starszy i obal wybuchli śmiechem.

Chłopcy z Placu Broni - Po drugiej stronie muruOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz