Jersey, 2 października 1984
Budzik. Jak ja dawno nie słyszałam tego ustrojstwa. Już zdążyłam zapomnieć, jak bardzo trudno wstaje się za jego pomocą. Fakt, że rozpoczęcie roku zawsze zaczyna się później, niż organizowane na następny dzień wykłady jest bolesny i on również wypadł z mojej pamięci. A właśnie takie sytuacje przeżyłam już dwanaście razy. To o dwanaście za dużo.
Teraz przeżywam trzynastą. Wyłączam to dzieło szatana, nazywane budzikiem, a potem niechętnie się odkrywam. Z jeszcze mniejszą ochotą wstaję i zmierzam w stronę kuchni. Nie znajduję tam żywej duszy, gdyż moi rodzice już są w pracy, a braciszek jeszcze śpi. Zazdroszczę mu tego jak cholera, ale potem przypominam sobie jego zarobki. Nie bez powodu mieszka z nami.
Otwieram jedną z szafek i wyciągam pudełko z Earl Greyem - moją ulubioną herbatą i zastrzykiem energii na okropne poranki. Najwidoczniej tata zdaje sobie z tego sprawę, bo na pokrywce opakowania widzę samoprzylepną karteczkę, którą okazuje się być liścikiem dla mnie, gdzie życzy mi powodzenia i połamania długopisu na pierwszym wykładzie w moim życiu. Uśmiecham się pod nosem i chowam kartkę do kieszeni dresów. Później znajdę jej jakieś godne miejsce. Jestem sentymentalna i to bardzo, zdaję sobie z tego sprawę.
Biorę do ręki czajnik i nalewam tam wody, po czym stawiam go na gazie. Podczas gdy woda się gotuje, wchodzę do pokoju i wybieram sensowne ciuchy do ubioru. Nie podpisuje się oryginalnością. Biały T-shirt z nadrukiem Hard Rock Cafe, jasna, jeansowa kurtka i spodnie w zbliżonym kolorze. Przewieszam je przez krzesło i wracam do kuchni, żeby zalać herbatę.
Robię do tego jakieś niezbyt ciekawe śniadanie (byleby szybko), doprowadzam swoją twarz do w miarę akceptowalnego stanu i ubieram się. Akurat, kiedy zapinam pasek od spodni, Słyszę dzwoniący telefon. Ma ktoś wyczucie. Gdyby zadzwonił jakieś dwie minuty później, to coś mi mówi, że raczej by się nie dobił do kogokolwiek. Bastian nie jest skory do opuszczania łóżka, aż nie jest do tego zmuszony przez wizję spóźnienia do roboty.
Podchodzę do telefonu i podnoszę słuchawkę.
- Halo? - mówię niepewnie.
- Czyli zdążyłem. Cześć, Pati - po drugiej stronie słyszę głos miłości życia, potocznie zwanego Jonem. Jest pełen emocji.
- Jon? Nie masz czasem zaraz występu? - pytam, niedowierzając
- A mam, ale musiałem zadzwonić. Wiem, że zaraz wychodzisz. - odpowiada, jest bardzo szczęśliwy - W każdym razie, powodzenia i pamiętaj, dla mnie zawsze będziesz najmądrzejsza - dodaje, a mi w oczach pojawiają się pojedyncze łzy wzruszenia.
- Jon, kocham cię. Daj czadu na występie - jestem w stanie jedynie powiedzieć, bo wyłapuję, że chłopaki zaraz wchodzą na scenę.
- Ja ciebie też. Zobaczymy się za niedługo, obiecuję - jego głos wyraża nadzieję naszej dwójki - Cholera, wołają mnie. Trzymaj się. Wierzę w Ciebie, zawsze - przeciągły sygnał w słuchawce.
Jedna z najkrótszych i najbardziej chaotycznych rozmów, jakie przeprowadziłam w życiu. Ale czuję przepływającą przez moje ciało motywację, którą dał mi głos mojego chłopaka. Na myśl o tym, uśmiecham się szeroko, po czym narzucam na siebie kurtkę, biorę plecak i wychodzę z mieszkania, idąc w stronę przystanku.
* * *
Wyliczyłam wszystko chyba z zegarkiem w ręce, bo zajmuje miejsce na sali wykładowej w momencie, kiedy profesor wchodzi do pomieszczenia i gasi światło. Wyciągam podręczniki z plecaka w momencie, kiedy ten wyciąga materiały do lekcji. Tak się złożyło, że pierwszą lekcją jest symbolika i Ikonografia, czyli przedmiot, który najbardziej mnie zaciekawił.
CZYTASZ
Lifeline | Jon Bon Jovi
Fanfic[OSTRZEŻENIE 1] Pisany przede wszystkim dla rozrywki dość długi tasiemiec, którego akcja (xd) prawdopodobnie nie zmieści się w 100 rozdziałach. [OSTRZEŻENIE 2] Przed sięgnięciem po to coś, co chyba muszę nazwać fanfikiem, nie polecam sugerować się...