Z uroku piątkowych wieczorów korzysta każdy. Dzieci oglądają do późna telewizje, młodzież stara się zapomnieć o problemach zalewając się alkoholem w popularnych klubach lub barach, a dorośli napawają się chwilą oddechu od pełnego obowiązków życia. Emerytów nie liczę, bo dla nich piątek to taki sam dzień wegetacji jak każdy inny. Ja jestem już dorosły, ale nie mam praktycznie żadnych obowiązków poza pracą, więc wykorzystuje piątki na swój sposób. Moim benefitem jest to, że w zimą w piątki obrzeża miasta są opustoszałe, niczym po katastrofie jądrowej.
Moim, można już powiedzieć, rytuałem jest spacerowanie w piątki wieczorem po warszawskim Bemowie. Kupuję sobie paczkę papierosów, kilka piw z których jedno zawsze trzymam w ręku i tułam się ulicami, lawiruję między blokami lub podziwiam obraz zaśnieżonej przyrody w parkach. Moja samotność jest oczywiście tylko pozorna, bo przechodząc obok każdego monstrualnego budynku z wielkiej płyty mijam jakieś kilkaset osób, ale najważniejsze jest to, że nie muszę widzieć ich twarzy. Chodząc staram się jak najmniej myśleć, często nawet mi się to udaje, ale dla neurotyka jest to wyzwanie równie ciężkie, co pierwsze libacje bez papierosów dla człowieka, który stara się zerwać z śmiercionośnym nałogiem.
Podczas mojego ostatniego spaceru na dworze było dosyć zimno; termometr wskazywał na minus dwa stopnie, a na trawnikach osiadał jaskrawobiały śnieg; lekki i nabrzmiały niczym intelekt współczesnych celebrytów. Coś nad ziemią unosiło się w powietrzu; przypominało mgłę, podobno było tylko smogiem. Chodziłem i mijałem puste samochody, pełne śmietniki i tak dalej. Na Bemowie poza parkami, blokami i ulicami, za bardzo nic nie ma. To typowa dzielnica wypadowa – służy do spania i w zasadzie tylko do tego.
Gdzieś między dwudziestą pierwszą, a dwudziestą drugą szwendałem się w okolicach Osiedla Przyjaźń. To jeden z bardziej malowniczych kawałków Warszawy. Krajobraz tego miejsca jest kompletnie wyrwany z szarości jaką emanuje dzielnica Bemowo. Wąskie uliczki, kolorowe domy wykonane z drewna, wszystko otoczone ogromem zieleni. Przebywanie tam sprawia, że człowiek może (choć na chwilę) uciec od miejskiej codzienności i pędu. Przysiadłem na oparciu ławki (spód był zbyt mokry), która znajdowała się vis-a-vis centralnego punktu osiedla – placu na którego środku rosły drzewa, a wokół niego stały dwa pokaźnej wielkości budynki, służące w czasach komunizmu jako klub studencki.
Właśnie wydmuchiwałem pierwszą chmurę z nowo-zapalonego papierosa, kiedy zza drzew na środku placu nieśmiało podbiegł w moją stronę pies. Stanął centralnie przede mną i wbijał we mnie swoje czarne jak smoła oczy. Nie znam się na rasach psów, ale nie był to raczej przedstawiciel żadnej z popularniejszych odmian. Był średniej wielkości, miał krótką żółtawą sierść i pełen ufności, uśmiechnięty pysk; jak to pies. Potem stało się coś dziwnego, coś bardzo dziwnego, coś co stanowiło bardzo ważny dowód, w jeszcze bardziej ważnej sprawie. Argument ten potwierdzał dobitnie jedną z dwóch tez: istnienia życia pozagrobowego albo tego, że ostatecznie ześwirowałem i powinienem resztę życia spędzić przyodziany w biały kaftan. Pies przemówił ludzkim głosem i to nie przypadkowym. Był to głos mojej byłej dziewczyny, która około rok wcześniej zmarła w wypadku samochodowym.
– Jesteś! – zamerdała żwawo ogonem.
– Jestem, jeszcze jakoś oddycham – odpowiedziałem.
– Szukałam cię. Pamiętałam, że lubiłeś kiedyś tędy spacerować, więc od kilku tygodni biegam po okolicy i w końcu jesteś! – zawołała głośno.
– I co? – spytałem, w moim głosie nie było ani trochę entuzjazmu.
– Jak to co? – Zdziwiła się.
– No co z tego, że jestem?
– Przestań tak mówić! Tęskniłam za tobą – powiedziała wyraźnie smutniejąc.