Rozdział 15

198 28 2
                                    


Królestwo Hunar — Dolina za Skalistą Przełęczą

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

Królestwo Hunar — Dolina za Skalistą Przełęczą

Jax, kiedy tylko otworzył oczy, uśmiechnął się sam do siebie i koniuszkami palców ujął swoją dłoń tak, jak zrobił to Simon. Jeszcze przez chwilę czuł ciepło jego dłoni, a potem jedyne, o czym pomyślał to... — Jak wydostać się z domu, chociażby na kilka godzin?

Chciał odnaleźć Simona. Chciał go szukać do upadłego. Chciał go zobaczyć naprawdę, chociażby z daleka, dlatego dziś jego celem były koszary. Simon mówił, że służy w armii, więc... może mógłby go spotkać nieopodal? Najpierw jednak musiał odbyć musztrę z ojcem. Niechętnie wstał więc z łóżka i ubrał się w ubranie do walki. Sztywne i zimne wciągnął na grzbiet i otrząsnął się z dreszczu, jaki przeszedł mu po plecach. Było zimno, jakby spadł śnieg. Spojrzał w stronę okna. Szare niebo wisiało nad Doliną, a świat tuż pod nim budził się szaro-bury i zaspany. Na śnieg zanosiło dopiero za kilka dni.

Kiedy wyszedł ze swojej komnaty, na krużganku spotkał Marie.

— Dzień dobry — przywitał się z nią i zerknął na dziedziniec. — Ty już na nogach?

Ojca nigdzie nie było.

— Dzień dobry Jax — przywitała go z uśmiechem Marie. — Nie sypiam do późna jak ty — zażartowała.

— Gdzie ojciec? — zapytał Jax, ignorując jej żart i łypiąc oczami to na siostrę to na dziedziniec.

Serce podchodziło mu do gardła, bo oto...

— Wezwany na pilną naradę — odpowiedziała Marie.

Nic tego ranka nie mogło pójść lepiej. To mój szczęśliwy dzień — pomyślał Jax.

— Naradę? — zapytał jednak dla niepoznaki.

— Podobno szykuje się kolejna bitwa — pisnęła, a w jej głosie słychać było zmartwienie.

— Nie bój się głupia — powiedział z pobłażaniem Jax i pocałował ją w policzek. — Tym razem i ja pojadę i zapewniam cię, że wszystkich pokonam — zażartował.

— Jax nie strój sobie żartów, oboje z ojcem możecie zginąć! — krzyknęła na niego, ale on już nie słuchał.

— Przecież ojciec jest niepokonany — zawołał, zbiegając już ze schodów. 

Zbyt cieszyła go wiadomość, że poranna musztra odwołana. Musiał jeszcze tylko sforsować Charlotte, która za nic w świecie nie odpuściłaby mu śniadania. Zjadł je zatem pośpiesznie co do okruszka, a potem biegiem skierował się do stajni. Tam dopadł pierwszego lepszego konia i pognał w stronę koszar.

Ulica, przy której znajdowała się główna brama, wybrukowana była grubymi kocimi łbami i była zatłoczona. Musiał zsiąść z konia, jeśli nie chciał, żeby się ochwacił i żeby nikogo przy okazji nie stratował i przywiązał go do ogrodzenia. Podszedł bliżej. Podwójne, wysokie na trzy metry wrota okute żeliwem, strzegące wejścia do koszar wieńczył misterny łuk z rzeźbionego hebanu. Na warcie stało dziesięciu strażników, jakby to żołnierzy trzeba było strzec, ale Jax zdawał sobie sprawę, że żołnierze nie składali się głównie z honorowych i odważnych mężczyzn takich jak jego ojciec. Byli też tacy, którzy chętnie by zdezerterowali. Tak więc, przez bramę, w te czy wewte można było się przedostać jedynie za pomocą przepustki, której nawet on jako syn swojego ojca nie posiadał. Owszem, mógł podejść i zażądać wejścia, ale wtenczas ojciec na pewno by się dowiedział, a tego Jax nie chciał. Poza tym nie chciał być dostrzeżony przez kogokolwiek.

Usiadł więc na kamiennym murku otaczającym niewielki placyk przy bramie i przyglądał się przez kilka godzin żołnierzom, którzy posiadali przepustkę. Jedni wchodzili, inni wychodzili. Ubrani po żołniersku w skórzane spodnie i koszule wszyscy wyglądali podobnie, ale Jax był pewien, że gdyby zobaczył Simona, na pewno rozpoznałby go nawet ze sporej odległości.

Zastanawiał się, jak by się zachował, gdyby nagle Jax wyrósł tuż przed nim jak spod ziemi. Uśmiechnąłby się tak, jak nad ranem, gdy się rozstawali? Chciał myśleć, że tak właśnie by było. Uśmiechnął się sam do siebie pod nosem. Simon mu się podobał taki pewny siebie. Lubił, gdy te jego wiśniowe usta wyginały się w ten specyficzny łuk. Ni to uśmiech, ni grymas, a bursztynowe oczy uśmiechały się przekornie.

— Jax! — usłyszał nagle z tłumu i oprzytomniał. — Jax! Dobrze cię widzieć — przywitał się z nim Chaz.

Wysoki jak tyczka, jak zwykle z potarganymi włosami, uśmiechał się szeroko, tym swoim najpiękniejszym według dziewcząt z okolicy uśmiechem, ale Jax już dziś uważał go za pospolity. To nie jego uśmiech był już dla niego najpiękniejszy.

— Chaz, ciebie również dobrze widzieć. Co tu robisz? — zapytał, a Chaz popatrzył po sobie, rozkładając szeroko ramiona.

Miał na sobie żołnierski strój i pelerynę w talii przewiązaną szerokim skórzanym pasem.

— To dziś? — zapytał zaskoczony Jax i wytrzeszczył na niego te swoje zielone oczy.

Chaz posmutniał i spuścił głowę, kiwając nią przytakująco. Dziś wstępował do armii.

— Czekam właśnie na ojca. Obiecał zamknąć rzeźnię i wyjść mnie pożegnać — wyjaśnił i znów się uśmiechnął. Tym razem jakoś tak krzywo, a ruchy jego ciała były nerwowe i nie umiał ustać w miejscu.

— Co ci jest Chaz? — zapytał zmartwiony Jax.

— Nic takiego. Po prostu boję się jak prosiak topora — wyznał z drwiną w głosie.

Jax złapał go za ramiona. Chciał powiedzieć coś pokrzepiającego, ale w tej samej chwili wrota do koszar otworzyły się ze zgrzytem i wybiegło z nich kilku żołnierzy. Zaczęli rozganiać tłum na ulicy.

— Z drogi! Narada wojenna skończona, powóz Króla będzie tędy przejeżdżał!

— O nie, tylko nie to — jęknął Jax i schował się za plecy kolegi.

Kompletnie nie pomyślał o tym, że ojciec tu jest na naradzie. Miał nadzieję, że uda mu się ukryć, a konia nie dostrzeże przywiązanego do ogrodzenia. Ojciec znał każdą sztukę na pamięć, choć miał ich ze czterdzieści.

— Co robisz? — zapytał zaskoczony Chaz i obejrzał się przez ramię na skulonego za nim Jaxa. — Przecież to tylko...

— Ćśśśś — uciszył go Jax. — Stój spokojnie i ani drgnij — nakazał.

Chaz się skrzywił, ale posłuchał słów Jaxa. Wyprostował się i gestem ręki pozdrowił przejeżdżający powóz.

Kiedy stukot kół umilkł, Jax wychylił się zza jego pleców i znów złapał go za ramiona.

— Czas mnie nagli. Muszę wracać do domu — powiedział usprawiedliwiająco.

Chaz popatrzył na niego smutno.

— Pozdrów Marie — poprosił.

Chaz podobał się wszystkim dziewczynom, a jemu podobała się nieosiągalna Marie. Jax westchnął.

— Dobrze, pozdrowię ją od ciebie — obiecał i pocałował Chaza w oba policzki.

Chaz znów spuścił głowę.

— Dziękuję, że tu ze mną postałeś — powiedział i spojrzał gdzieś w bok na zatłoczoną ulicę, a potem na niebo. Słońce stało w zenicie, choć przykryte srebrnymi zimowymi chmurami. — Ojciec chyba nie zdąży.

Jax nie myśląc wiele, przyciągnął Chaza do siebie i uściskał go serdecznie.

— Niczego się nie bój, niebawem do ciebie dołączę — pocieszył go, a Chaz uścisnął go mocniej.

Chwilę stali objęci, a potem pożegnali się krótkim "cześć" i każdy poszedł w swoją stronę. Chaz w stronę wrót do koszar, a Jax w stronę konia przywiązanego do ogrodzenia.

Godzinę później zawitał u siebie na dziedzińcu. Zdyszany, jakby to on biegł, a nie koń, zeskoczył z siodła i oddał uprząż w ręce stajennego. Ojciec czekał na niego ze srogą miną.

— Gdzie byłeś? — zapytał ostro.

Odziany w strój do walki, w ręku trzymał miecz. Zapewne czekał na Jaxa z musztrą.

— Mój przyjaciel wstępował dziś do armii...

— Przyjaciel? — zagrzmiał ojciec. — Dlaczego zadajesz się z pospólstwem?

— To są ludzie ojcze! To nie jest pospólstwo! — odważył się sprzeciwić Jax.

— Złap za miecz! — nakazał rozgniewany ojciec.

Jax zrobił, jak kazał. Ojciec tym razem mu nie darował. Sponiewierał go w zaledwie kilkanaście minut tak bardzo, że Jax miał ochotę płakać.

— Musisz się bardziej starać! — wrzeszczał na niego i co rusz podcinał mu nogi.

Boleśnie uderzał mieczem pod kolanami i ranił lewe przedramię.

— Przecież się staram, ojcze! — dyszał ciężko Jax i ledwo unosił miecz. Rana piekła go niemiłosiernie. — Lada dzień wstąpię do armii i tam też przecież będę trenował. Nie sądzę, aby którykolwiek z twoich żołnierzy trenował tak ciężko, jak ja. Nie przyniosę ci wstydu — zapewniał, błagając ojca, żeby dał mu, choć chwilę wytchnienia.

Ojciec zatrzymał się zdyszany i odrzucił miecz na bok.

— Nie wstąpisz do armii — powiedział kategorycznie.

Jax leżał w błocie umazany i spocony, ale miał wrażenie, że właśnie bierze gorącą kąpiel. Fala paraliżującego lęku wlała się mu przez gardło i rozpłynęła po całym ciele.

Nie spotkam Simona — przyszło mu do głowy, ale nie to go tak przerażało.

— Że co? — zapytał z szeroko otwartymi oczami.

— To, co słyszałeś chłopcze — odwarknął ojciec.

Jax zerwał się na równe nogi ostatkiem sił.

— Wstyd ci za mnie, prawda? Wstydzisz się własnego syna! — wrzasnął zrozpaczony. — Wstyd ci za mnie, przyznaj!

Ojciec obejrzał się na niego przez ramię.

— Nie histeryzuj — zakpił z niego.

— Chcę, żebyś wiedział, że ja wstydzę się ciebie! WSTYDZĘ SIĘ TEGO, KIM JESTEŚ! I TEGO, KOGO UDAJESZ! — wykrzyczał Jax w rozpaczy.

Ojciec zastygł w bezruchu na krótki moment, a potem rozejrzał się wokoło. Kilku stajennych zamarło pod bramą, a strażnicy na murach udawali, że niczego nie słyszeli. Ojciec odwrócił się, podszedł do Jaxa i uderzył go z całej siły w twarz.

Jax upadł z powrotem w błoto. Zakręciło mu się w głowie. Miał wrażenie, że zemdleje. Ojciec stał nad nim, ale jego widok rozmazywał się Jaxowi przed oczami.

— NIGDY nie mów podobnych rzeczy w czyjejkolwiek obecności! — zagrzmiał tak, jak jeszcze Jax nigdy nie słyszał. — Nie zdążysz wstąpić do armii. Lada dzień ruszamy na pole bitwy. Bądź gotów o każdej porze dnia i nocy — wysyczał przez zęby.

Jax pożałował swojej zuchwałości. Skrzywił się, a w oczach poczuł piekące łzy.

— Przepraszam ojcze — powiedział skruszony. — To się nigdy nie powtórzy.

Ojciec nie powiedział już ani słowa. Odwrócił się i odszedł.

— Przeprosiłem! Ojcze! — zawołał za nim.

Wstał znów z kolan i podbiegł do niego.

— Ojcze! Przepraszam, słyszysz mnie? Nie odwracaj się ode mnie! — błagał, brnąc w błocie i potykając się o kamienie.

Ojciec odwrócił się z impetem i złapał go silnymi dłońmi za oba policzki. Potrząsnął nim tak mocno, że Jax sądził, że urwie mu głowę.

— Jesteś moim synem John! TO TY NIGDY SIĘ ODE MNIE NIE ODWRACAJ! — zagrzmiał znów jak burza.

Jax wbił swoje zielone oczy w jego twarz. Stalowe spojrzenie ojca było surowe, ale miało w sobie to miękkie światło, które Jax zawsze chciał zobaczyć i poczuć. Ojciec po raz pierwszy od bardzo dawna nazwał go imieniem, jakie mu nadał przy narodzinach. Nie powiedział "chłopcze", powiedział Jonh.

— Ojcze, nigdy się od ciebie nie odwrócę — poprzysiągł, a po jego policzkach spłynęły dwie łzy. — Nigdy nie przyniosę ci wstydu.

Ojciec przyciągnął jego twarz do piersi i objął go ramionami. Jax się rozpłakał.

— Nigdy o tym nie zapominaj. Jesteś moim synem — powiedział raz jeszcze ostro ojciec. — Wszystko, co robię, robię dla ciebie.

— Ale ja tego wszystkiego nie chcę ojcze — płakał Jax.

— Nie masz wyjścia. Jesteś moim synem, a to twoje dziedzictwo — westchnął ciężko ojciec.

— Dobrze ojcze — zgodził się z nim Jax. — Obiecuję być najlepszy.

Ojciec się zaśmiał.

— Tak powiedziałby mój syn — pochwalił go.

Jax zaśmiał się przez łzy. Czuł, jak rośnie od tej pochwały.

Do wieczora siedział w kuchni razem z Charlotte, która opatrywała mu ramię i z Knoxem, który wypytywał o szczegóły wyprawy. Kiedy wieczór chylił się ku końcowi, a noc zaglądała do okien, wziął kąpiel i udał się do swojej komnaty. Przebrał się znów w płócienne spodnie i lniany kaftan i ułożył w pościeli. Dzień, choć męczący, zakończył się pozytywnie — pomyślał i spojrzał w stronę sakiewki. Wiedział, że ojciec nie pochwalał tego, kim był, ale Jax nie potrafił się oprzeć, pomimo danej ojcu obietnicy, że nigdy nie będzie się musiał za niego wstydzić.

— To tylko sen — powiedział cicho sam do siebie.

Sięgnął po sakiewkę, ale jego oczy zatrzymały się na drzwiach drewnianej, rzeźbionej szafy.

Znów był w domu. Znów był tym dobrym chłopcem, który szanował ojca i czcił wychowanie swojej matki. Zastanowił się przez chwilę, a potem podniósł plecy z poduszki i wstał. Podszedł do szafy. Otworzył ciężkie dębowe drzwi i popatrzył na wiszące w niej ubrania.

— A może by tak... — podał w kwestię i popatrzył po sobie.

Wspomniany przez Simona Konrad wiercił mu dziurę w głowie. On na pewno nie chodził w lnianej koszuli i ledwo trzymających się bioder płóciennych portkach.

Spojrzał znów na ubrania w szafie i sięgnął ręką po białą koszulę, haftowaną przez matkę na lamówkach białą nitką.

Nie lubił tych ubrań, ale jednym zgrabnym ruchem zrzucił z siebie łachmany i założył na siebie tę białą, jedwabną ze sznurkami przy rękawach i na piersi.

Skoro nagość nie robiła na Simonie wrażenia, to może jej odwrotność sobie z tym poradzi? — pomyślał z przekorą i uśmiechnął się chytrze.

Chwilę później leżał wystrojony w łóżku, wsypał na język okruszki ziół i nagle znów usiadł.

— To był głupi pomysł, pewnie pomyśli, że się popisuję... — powiedział sam do siebie i chciał wstać, żeby na powrót przebrać się w lnianą koszulę, ale sen już go zmorzył.

Był tak skrępowany, że we śnie, zanim Simon go dostrzegł, skrył się za zasłoną.

Był tak skrępowany, że we śnie, zanim Simon go dostrzegł, skrył się za zasłoną

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

Awww jakie to słodkie^^

Biedny Jax. On nie ma pojęcia co go czeka :/ Ich obu zresztą. 

Do następnego!

Monika :)

Monika :)

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.


Królewskie pragnieniaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz