Akt II Scena IX *John*

64 13 6
                                    

Bywają fałsze, które tak dobrze udają prawdę, że byłoby omyłką nie dać im się oszukać. - François de La Rochefoucauld

Położyłem go gdy byłem pewny, że odleciał na dobre. Aż się sztucznie uśmiechnąłem pod nosem patrząc na Sherlocka. 

- James powiadasz. - Prychnąłem rozbawiony. - Tak za nim tęsknisz. W porządku. - Mruknąłem i go zostawiłem kierując się do swojego pokoju na górze. Zamknąłem drzwi na klucz i usiadłem na łóżku lekko nieobecny. - Tak przeczuwałem, że to tylko Twoje eksperymenty Sherlock. Nic więcej. Do niczego Ci nie jestem potrzebny... Chyba tylko aby Cię wypieprzyć kiedy masz ochotę. - Uwaliłem się plecami na materacu i gapiłem się w sufit. - Tyle jestem dla Ciebie wart. Mniej niż zwykły kundel na ulicy. - Zacisnąłem powieki. - Ale dobrze ciągnijmy tą grę. Jestem sam ciekaw kiedy pękniesz Holmes. - Wyszeptałem. Nawet już zacząłem gadać sam do siebie. Naprawdę teraz mi było wszystko jedno. Ja... Ja się naprawdę zaangażowałem a teraz jakbym dostał siarczysty policzek. Sherlock... Dużo mu zawdzięczam, ale... Dobra wiedziałem, że lubi manipulować ludźmi i wykorzystywać ich dla swojej przyjemności, ale myślałem, że może jednak ja jestem dla niego inny. Oh jaki ja jestem naiwny. Raz, myślałem, że chociaż raz nie dostanę po dupie za to, że potrafię zaufać. Nie drogi Watsonie. O kurwa nie. Dostaniesz i to porządnie. Od przyjaciela boli podwójnie. Ufasz bezgranicznie dasz się za niego nawet postrzelić aby jemu nic nie było. Jak widać niepotrzebnie. Jak skończy się ta cała farsa i to przeżyję odchodzę. Nie ma sensu marnować mojego czasu na osobę, która traktuje mnie jak szczura laboratoryjnego. Poniekąd też się dałem tak traktować patrzył na ile może sobie pozwolić i selektywnie krok za krokiem brnął dalej a ja jeszcze mu przyklaskiwałem. Westchnąłem. Pierdolony socjopata. A nie wróć wysoko funkcjonujący socjopata. Pieprzony dupek z napompowanym ego. Zacisnąłem powieki a zaraz po tym zerwałem się z łóżka. Ja to pierdole. Wziąłem swój pistolet ze skrytki. Ruszał. Sapnąłem z irytacji. - Czy Ty zawsze musisz wszystko kurwa ruszać?! - Wrzasnąłem w pokoju. John... Dobra uspokój się. Wdech i wydech. Nie no kurwa nie da się. Włożyłem przedmiot do kabury, wciągnąłem jeszcze bluzę na siebie z kapturem. Pierdole te swetry dzisiaj. Wygodne spodnie, trampki i na dół. Nawet nie sprawdziłem co z nim niech go Jimmy opatrzy. Niech się jebie. Pierdolony rozkapryszony bachor. Założyłem kurtkę jak schodziłem po schodach i wyszedłem na zewnątrz. Już miałem się tam udać na początku, ale jak zwykle musiałem się jego posłuchać. Musiałem się przejść i to rozchodzić. Wszedłem na teren kościoła i mnie taki dziwny dreszcz przeszedł. Bardzo nieswojo. Odwróciłem się, ale nikogo nie widziałem. Dałem parę kroków do przodu i znów się odwróciłem. Jakieś dziecko stoi przed bramą. Aż mi się włosy na karku zjeżyły. - C-czego... - Odchrząknąłem. - Czego Ty ode mnie chcesz? - Powiedziałem pod nosem, ale na pewno usłyszała. Cisza. Nadal stoi. Miałem iść w stronę kościoła gdy nagle wyrosła przede mną. Ja pierdole. Aż odskoczyłem od tego czegoś i pędem do kościoła. Drzwi zamknięte. Cholera jasna. Odwróciłem głowę przez ramię. Nie ma jej... A nie... Stoi obok. Aż głośniej przełknąłem ślinę. O Jezu... Powoli odwróciłem głowę do niej. Te oczy... Te martwe oczy. 

- Księga Rodzaju rozdział 23 werset 6 Johnie Watsonie. - Wyszeptała bez jakichkolwiek emocji. To było tak zimne jak lód. Dłoń mi się trzęsła a oddech przyśpieszył. Szarpnąłem drzwi, Dalej nic. 

- Co Pan wyprawia! - Odwróciłem głowę gwałtownie. W tym momencie chciałem tego faceta podnieść do góry i wycałować. Poleciałem do niego szybko zbiegając po schodach.   

- Muszę porozmawiać z proboszczem. To ważne, wręcz sprawa życia i śmierci. - Powiedziałem na jednym wydechu. Ten nadal mi się przygląda. - Tak to ja. John Watson rozwiązujemy sprawę z Holmes'em. 

- Tak poznałem. - Spuścił trochę z tonu. - Ale niestety wizyta jest niemożliwa. - Westchnął i poprawił włosy. 

- Dlaczego? Wyjechał czy coś innego? - Nie no kurwa błagam. Czemu akurat teraz?!       

- Wczorajszej nocy ksiądz zmarł na plebanii. - No teraz znów czuję jak mi wszystko w środku nakurwia. - Ciało zostało przetransportowane do kostnicy. Mogę jedynie tyle powiedzieć. I nie, ja go znalazłem nad ranem. Chciałem wziąć klucze aby przygotować ołtarz, ale nie mogłem dostać się do środka. - Skinął głowa i mu pokazał budynek. Policja już tu była jak widać. - Musiałem się jakoś dostać, klucze zostawił w zamku temu nie mogłem swoimi otworzyć. Na stanie był tylko jeden komplet do kościoła. - Pokazał mi je wiszące na kołku. Gdy wszedł dalej do pomieszczenia ja je zgarnąłem i się czym prędzej wycofałem. Biegiem do drzwi. Włożyłem klucze i przekręciłem zamek. Wszedłem do środka i zamknąłem wielkie dębowe drzwi. Klucz przekręcony i zostawiony w zamku. Rozejrzałem się i podszedłem do ołtarza. Znów mam ten dreszcz. Głuchy dźwięk w bocznej nawie. Podszedłem powoli i schyliłem pod ławę. Biblia. Wziąłem ją do ręki wystawała z niej zakładka. Otworzyłem aby przeczytać co tam "ktoś" zaznaczył.

"Albowiem zapłatą za grzech jest śmierć"   

Pot mi spłynął po plecach księga mi wypadła z rąk zacząłem się cofać, gdy coś mnie przewaliło prosto pod ołtarz. To dziecko... Siedziało mi na brzuchu a ja byłem tak sparaliżowany, że nie mogłem się ruszyć. A nawet jak wierzgnąłem to nic jej zrobić nie mogłem.

- Jak mogłaś tu wejść? - Wyszeptałem. - Przecież zło nie ma wstępu do Kościołów. - Ta jak się zaśmiała. 

- Tu go nie ma drogi Johnie. Ta Świątynia to tylko puste pudło Bóg ją opuścił. Zostawił swoje owieczki na marny los. - Prychnęła a oczy jej błysnęły. - Grzech się wręcz wylewa strumieniem. - Wyszeptała a ja zesztywniałem. Jak to nie ma? J-jak... Spojrzałem na wielki krzyż wiszący, który po prostu odpadł ze ściany i uderzył w posadzkę. Aż mi się duszno zrobiło, ciężko oddech złapać. - Mówiłam, nie ma go. To dowód. - Mruknęła rozbawiona i przejechała po mojej klatce piersiowej. Puściła mnie a ja się zerwałem i gdy byłem w połowie drogi do drzwi spojrzałem do góry. Żyrandol. Wielki kurwa, zerwał się z łańcuchów i spadł prosto na mnie przygniatając. Ciemność. 

Otworzyłem oczy. Wszystko wiruje. Co się stało? Boli... Wszystko boli. Ktoś się nachyla. Jakieś dziecko. Chyba. Jestem zbyt mocno przyjebany. Powieki się zamknęły a gdy je ponownie podniosłem leżałem w szpitalu. Nawet nie wiem ile czasu minęło, ale chyba z parę ładnych dni a...Sherlock. Poznaje. Jego głos, jego dotyk. Nachylał się nad moją twarzą. Przymknąłem powieki. Daj mi spokój. Zdechnij Holmes... Albo mnie dobijcie.

- John... - Wyszeptał z nutką przerażenia. Bo się zrzygam. Martwisz się? Udajesz i nikt mi nie wmówi, że jest inaczej. Spierdalaj do Jima. 

- Wyjdź Holmes. - Wyszeptałem a ten dopiero się kurwa zdziwił. - Wypierdalaj i daj mi spokój... Ty manipulancie. - Wysyczałem i zaraz się skrzywiłem. Zabolało. Zagryzłem zęby a ten nadal stoi oniemiały. - Tam masz drzwi... Wypierdalaj. - Po tych słowach ponownie odpłynąłem, ale usłyszałem jeszcze jego kroki. Drzwi. Wyszedł. Bardzo dobrze. Zniknij z mojego życia...Coś się zaśmiało w moje głowie. Czyli jednak nie... 


Biedny Johnny :(       

Different story || Sherlock 18+Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz