Część III., rozdział 1.

168 9 0
                                    

Raskolnikow podniósł się i usiadł na sofie.

Słabym ruchem skinął na Razumichina, ażeby zaprzestał całego potoku gorących i pozbawionych związku pocieszeń pod adresem matki i siostry, ujął je obie za ręce i przez parę minut w milczeniu wpatrywał się to w jedną, to w drugą. Matka przelękła się jego wzroku. W tym wzroku zdradzało się uczucie strasznego cierpienia, ale zarazem było w nim coś nieruchomego, prawie nawet szalonego. Pani Pulcherja rozpłakała się.

Dunia była blada; ręka jej drżała w dłoni brata.

— Idźcie do domu... z nim — wymówił urywanym głosem, wskazując na Razumichina — do jutra; jutro wszystko... Czyście dawno przyjechały?

— Wieczorem, Rodziu — odparła matka — pociąg ogromnie się spóźnił. Ale, Rodziu, ja za nic na świecie nie odejdę teraz od ciebie!... Ja tu przenocuję...

— Nie męczcie mnie! — wymówił, machnąwszy ręką z rozdrażnieniem.

— Ja przy nim zostanę! — zawołał Razumichin — nie opuszczę go ani na chwilę, pal licho wszystkich moich gości, niech sobie na ściany włażą! Tam u mnie wujek prezyduje.

— Jak, jak panu mam podziękować? — zaczęła pani Pulcherja, znowu ściskając ręce Razumichina, ale Raskolnikow znowu jej przerwał:

— Ja nie mogę, nie mogę — powstał w rozdrażnieniu — nie męczcie! Dosyć, idźcie sobie... Nie mogę!..

— Chodźmy, mamusiu, wyjdźmy choć na chwilę z pokoju — szepnęła przestraszona Dunia — my go zabijamy, to widać.

— Ale czyż nawet nie popatrzę na niego, po trzech latach! — zapłakała pani Pulcherja.

— Czekajcie! — zatrzymał ich znowu — ciągle mi przerywacie, aż mi się w głowie miesza... Widziałyście Łużyna?

— Nie, Rodziu, ale on już wie o naszem przybyciu. Słyszałyśmy, Rodziu, że pan Piotr był tak dobry i odwiedził cię dzisiaj — z pewną nieśmiałością dodała matka.

— Tak... był tak dobry... Duniu; a ja powiedziałem Łużynowi, że go strącę ze schodów i wygnałem go do djabła...

— Rodziu, co ty mówisz! Ależ chyba... chyba masz co innego na myśli — zaczęła z przestrachem pani Pulcherja, ale zatrzymała się, patrząc na Dunię.

Panna Eudoksja uważnie wpatrywała się w brata i czekała, co dalej powie. Obydwie były już uprzedzone o kłótni przez Nastkę, o ile ta mogła zrozumieć i opowiedzieć, i cierpiały w niepokoju i oczekiwaniu.

— Duniu — z wysiłkiem ciągnął Raskolnikow — ja sobie nie życzę tego związku, i dlatego powinnaś zaraz jutro przy pierwszem słowie odmówić Łużynowi, żeby śladu nawet nie było.

— Boże, mój Boże! — zawołał matka.

— Bracie, pomyśl, co mówisz? — zaczęła Dunia z wybuchem, ale w tej chwili powstrzymała się. — Możeś ty teraz nieusposobiony, możeś zmęczony, — rzekła łagodnie.

— W gorączce? Nie... Ty wychodzisz za Łużyna dla mnie. A ja ofiary nie przyjmuję. I dlatego, do jutra, przygotuj list... z odmową. Rano daj mi przeczytać i basta!

— Ja tego nie mogę zrobić! — zawołała oburzona dziewczyna. — Na jakiej zasadzie...

— Duńciu, nie bądź gwałtowna, przestań, jutro.... Czyż nie widzisz.... — przestraszyła się matka, rzucając się do Duni. — Ach odejdźmy już lepiej!

— On w malignie! — zawołał podchmielony Razumichin — bo inaczej, jakżeby śmiał! Do jutra cała ta głupota drapnie.... A dziś on go oczywiście wypędził. Tak było w istocie. No, a tamten się rozgniewał... Orację nam tu prawił, swoją wiedzą się szczycił, aż wyszedł z całą pompą...

Zbrodnia i karaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz