Rozdział 8.

58 3 3
                                    


XXII.

Plamę. W głowie miałam plamę. Nie wiedziałam, czy mam ruszyć się z miejsca, czy dalej stać jak osioł. To, co usłyszałam, wstrząsnęło całą mą osobą. Jakby przez domki przeszedł huragan.

Nie uświadamiałam sobie, co mam teraz uczynić albo... Nie przyznawałam się przed sobą.

Jaka ja byłam głupia! Dlaczego nie robiłam niczego tak, jak powinnam? Życie nauczyło mnie, aby zawsze postępować w zgodzie ze sobą. Z tym, co podpowiada serce. A mimo to straciłam tyle godzin na walkę! Kręciłam się, nie mogłam znieść rozdarcia, tymczasem odpowiedź miałam tuż na wyciągnięcie ręki...

Co do jednego zdobyłam pewność; Brenden mówił prawdę, tutejszy personel się nad nim znęcał, co było dla mnie nie do pomyślenia. Nie powinnam dzwonić do taty, a raczej... na policję.

O tym pomyślę później.

Bezradność... Wszystko zlepiało się w jedno. Brenden czuł się w życiu niedoceniany, na co miała wpływ jego matka – tego byłam pewna. Nie usłyszałam zbyt wielu szczegółów, z drugiej strony wystarczająco, aby stwierdzić, że ten sam doktorek, który niemalże prosił ludzi, by się przed nim kłaniali, był potworem.

To jakiś obłęd... Przecież... To niemożliwe. Po prostu niemożliwe, co tutaj się działo!

I ile z tych rzeczy działo się nielegalnie!

Wtargnęło coś we mnie. Coś tak silnego i niezbadanego, że pchało mnie do działania niczym taran. Sprawdziłam godzinę: wyśniona wręcz. Niedługo zaczną się przygotowania do kolacji, ale to była jedyna pora, gdzie ochroniarze mogli się zmyć i niezobowiązująco pograć. Kreśliłam ostrożne kroki. Drzwi do altany nadal były szeroko otwarte. Podeszłam do nich i nasłuchiwałam. Z głębi dochodziły komentarze mężczyzn. Stawiali pieniądze na swoje szanse. Wszystkie wcześniejsze blokady ze mnie wyparowały, jakby rozmowa dwóch lekarzy zrodziła we mnie obcego człowieka. Tak naprawdę do głosu doszła strona, która winna górować od samego początku, acz brakowało mi odwagi, żeby zdjąć dla niej rozum z tronu.

Nikt mnie nie widział, zatem lekko pchnęłam drzwi. W tamtej chwili przemknęła we mnie ochota, by nimi walnąć, lecz wtedy straciłabym cenny czas. Ochroniarze zorientowaliby się, że zostali zamknięci i wywarzyliby wrota. Domyślałam się, że to żadne wyzwanie dla takich chłopów.

Leciutko zamknęłam drzwi, a moje płuca zrobiły się wielkie od napęczniałego powietrza, które w nich dusiłam. Klamka zaskrzypiała, cholercia. Na szczęście byli tak zajęci głośnym spieraniem się, kto wygra, że miałam przewagę. Przekręciłam klucz. Jakoś nie mogłam go tam zostawić; wrzuciłam za to do kieszeni spodni, co stanowiło dowód mojej winy, jednak adrenalina nie pozwalała mi na ewentualne przemyślenia. Zerwałam się z miejsca i popędziłam co tchu.

– Wytrzymaj jeszcze trochę, już do ciebie biegnę. Już biegnę – wydyszałam. To idealna pora; na zewnątrz nie chodzili ludzie, a przy pomieszczeniu Brendena z pewnością nikogo nie zastanę. On naprawdę dobrze obserwował; musiał zaplanować ten moment. Nieważne. Nie liczyło się dla mnie nic więcej prócz jego wolności. Wolności skrzywdzonego człowieka.

W budynku musiałam zwolnić, by nie zwracać na siebie uwagi. Moja mina nie wskazywała, że w głowie huczał jeden cel. Jeden konkretny cel: uwolnić, uwolnić, uwolnić.

Kiedy stanęłam w znanym korytarzu prowadzącym do pokoju „bezradnego", odczułam ulgę, gdyż nikt się tu nie szwendał. Doskonale. Nim zrobiłam parę kroków, drzwi od pożądanego pomieszczenia się otworzyły. To on... No właśnie, kto? Jego imię mi umknęło. Ale to ten pacjent! Ten, co rysował i często spędzał czas razem z Brendenem.

Jego twarz była okradziona z emocji, zobaczyłam na niej co najwyżej coś w rodzaju smutku. Minął mnie, patrząc przed siebie. Mógł tak samodzielnie spacerować? Nikt go nie pilnował? Nic nie kumałam. Odwróciłam się za nim, oglądając, jak znika za rogiem.

Cóż, nie pora na czcze zastanawianki.

Cel.

Zapukałam. Nie wiem po co. Moje ciało drżało po spotkaniu z emocjami, a głowa puchła od ich nadmiaru. Rozum się uciszył. Nic już nie szeptał. Może się wyłączył? Serce natomiast biło w zawrotnym tempie.

– Halo? Jestem! Jednak jestem... – Otworzyłam drzwi i weszłam do środka. Nikogo.

Przystanęłam przy krześle, na którym zawsze siedziałam i czytałam. Moja uwagę całkowicie pochłonął materiał; leżał niewinnie na łóżku.

Kaftan. Nieżywy kawał tkaniny, a ile to cierpienia przelało się za jego sprawą... Czy to znaczyło, że jeśli spoczywał tutaj, nie było go na jego właścicielu? Nawet nie wiem, co wtedy poczułam. Łepetyna za bardzo koncentrowała się na rewelacjach, w których brałam udział. Bynajmniej nie był to strach.

– Nie uwolniłaś mnie – wybrzmiał znany mi głos. Nie usłyszałam, że się zbliża.

Brenden musiał chować się za drzwiami, dlatego nie zauważyłam go po wejściu.

Nie zdążyłam odpowiedzieć ani się odwrócić. Przecież chciałam... Tak bardzo chciałam to zrobić, naprawdę! Naprawdę chciałam!

I po wszystkim... Znienacka nastała ciemność, która wciągnęła mnie do siebie.



___

Ta część jest zakończona, ale jeśli znajdą się chętni do czytania dalszych losów bohaterów, może powstaną kolejne rozdziały. Kto wie. ;)

Jeśli tu dotarł*ś, zostaw po sobie ślad. Będzie mi bardzo miło, że poświęcił*ś czas na czytanie. ^^

Chłopak z psychiatrykaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz