Rozdział 14

39 6 1
                                    

*Lorenzo*12 lipiec

Wstając rano moją pierwszą myślą była Perrie. Dziwne, bo wczoraj nie pomyślałem o niej nawet przez chwilę, z czego zdałem sobie sprawę dopiero teraz. Dziś jednak, od razu kiedy otworzyłem oczy, na ustach stanęło mi jej imię.

Zastanowiłem się czy mógłbym do niej iść. Zaprosić ją po prostu na randkę albo... Albo na zwyczajną kawę i ciastko. I nie, to nie ona byłaby tym ciastkiem, nie wiem skąd takie myśli.

Złapałem się na tym, że tęskniłem za nią. Za jej śmiechem, uśmiechem, pozytywnym podejściem i tą zawziętością. Wiedziałem, że ta właśnie zawziętość spowoduje, że będę zmuszony powiedzieć jej o swoim życiu wszystko. Dosłownie wszystko. Ale odwlekę to, odwlekę to jak najdalej się tylko da, bo myśl o tym, by jedyna osoba, która się do mnie zwróciła także zawróciła, doprowadzała mnie do szewskiej pasji i miałem ochotę zacząć płakać.

Tak. Zwyczajnie zacząć płakać. Nie umiałem się zdecydować, z jednej strony była Perrie, dla której chciałbym się zmienić, z którą chciałbym się bliżej poznać, od której chciałbym ciepła, zrozumienia... A z drugiej strony były wyścigi. Ta adrenalina, kupa szmalu za rzecz, która sprawia mi nieokiełznaną radość.

Czy popełniłem błąd wdając się w relację z Perrie czy wdając się ponownie w relację z torem?

Cóż, na te rozmyślenia przyjdzie czas innym razem. Teraz musiałem biec do biblioteki, bo zaraz będę spóźniony. Złapałem w rękę kanapkę, nad którą do tej pory tylko się modliłem, do tego parę rzeczy, które zawsze zabierałem ze sobą i klucze, którymi zamknąłem dom i upewniłem się trzy razy czy na pewno dobrze to zrobiłem. Udałem się lekkim truchtem w kierunku biblioteki konsumując swoją kanapkę z nadmierną uwagą, dzięki Bogu, że nie wpadłem na żaden słup, bo nie dość, że ja bym miał darmowy lifting, to jeszcze kanapka do wyrzucenia.

Na szczęście zdążyłem zjeść pożywienie do momentu dojścia do biblioteki. Wystarczyło minąć jeszcze kilka witryn i już. Świat literek otaczał mnie z każdej strony, a ja nieświadomie bardzo go polubiłem. A może nawet i pokochałem.

*

Wychodząc z królestwa książek, miałem na dziś dość. Dawno i to bardzo dawno tyle nie dźwigałem. Nawet pierwszego dnia w bibliotece, kiedy pani Meyer przetargała mnie po całej bibliotece! Dziś bibliotekarka zaserwowała mi prawdziwy maraton połączony z siłowymi efektami.

Szedłem do domu zmęczony, zrezygnowany, ale szczęśliwy. Miałem pieniądze. Miałem pieniądze za pracę w bibliotece i miałem pieniądze za wyścig, który wczorajszej nocy wygrałem z Eric'iem. I choć wiedziałem, że to błąd, wiedziałem też, że gdy nadarzy się okazja, wrócę tam. Wrócę i znów wygram.

–Cholera– warknąłem pod nosem, kiedy poczułem, że od czegoś się odbijam. Kiedy potrząsnąłem głową zrozumiałem, że to raczej nie coś, a ktoś i wcale nie byłem zdziwiony, że to Perrie. W końcu takie zderzenia mieliśmy na porządku dziennym od pierwszego dnia.

–Hej, Lorenzo– powiedziała nazbyt entuzjastycznie. Byłem skory teraz uwierzyć, że wpadła na mnie specjalnie. Może obserwowała mnie? Przecież tak naprawdę jej nie znam, może czai się za mną krok za krokiem? –Żyjesz? Enzo?

–Tak, przepraszam –otrząsnąłem się. – Miałem tylko ciężki dzień, od rana pracowałem, dopiero skończyłem. Co tu robisz?

–Wracam z zakupów i stwierdziłam, że dziś, gdy skończę zlecenie coś poczytam –odpowiedziała mi.

–Przykro mi, ale zamknęliśmy bibliotekę dziś wcześniej. Może przyjdź jutro– uśmiechnąłem się do niej przepraszając, czując się lekko winny temu, że nie może wypożyczyć książki, bo Pani Meyer wypuściła mnie szybciej. Kiedy jednak Perrie roześmiała się dźwięcznie, zrozumiałem jej żart. – Jesteś podła.

Lorenzo (Zakończone) Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz