Rozdział 27

14.1K 377 12
                                    

Powoli otworzyłam oczy, przy łóżku ujrzałam mojego brata, który wpatrywał się we mnie. Było już jasno. Wtedy wszystkie informacje zaczęły do mnie wracać. Ból rozerwał mnie od środka. Zaczęłam płakać, krzyczeć i rzucać. Izzi mocno przytulił mnie do siebie i trzymał mocno, pewnie, żebym nie zrobiła sobie krzywdy. Po chwili poczułam, że się uspokajam, zawsze to potrafił. Skuteczny. Złapał moją twarz i pocałował w czoło, ocierając łzy. Serce bolało mnie tak bardzo, że sama nie wiedziałam, że tak potrafię.

- Wiem, że Ci trudno. Dasz radę, ja to wiem, ty to wiesz i Lucas też to wiedział. Daj sobie czas na żałobę, ale będziesz mi potrzebna.

- To było morderstwo. – wyszeptałam, a on pokiwał tylko głową.

- Ktoś przeciął kable w jego aucie.

- Chcieli, żeby zginął tak jak jego ofiary. – wszystko zaczęło mi się układać. Spalił się żywcem.

- Dokładnie. Jutro jego pogrzeb, wszystko zorganizujemy, później będziesz musiała spotkać się z jego prawnikiem.

- A w czym Ci jestem potrzebna?

- Złapaniu zdrajcy. Wierzę, że będziesz wiedziała kto to. – powiedział tajemniczo i wyszedł z pokoju.

Położyłam się znowu i przytuliłam do poduszki Lucasa. Łzy znowu popłynęły z moich oczu i wstrząsnął mną niemy szloch. Wszystko mnie bolało, chciałam go przytulić i tak po prostu usnąć. Tak bardzo mi go brakowało. Wstałam gwałtownie i weszłam do jego garderoby, zdjęłam ukochaną czarną koszulę, którą tak często nosił i wypsikałam dodatkowo perfumami. Cudownie było czuć znowu jego zapach. Założyłam ja na siebie i Wróciłam do łóżka. Zaczęłam płakać. Nawet nie wiem kiedy usnęłam.
Usłyszałam pukanie do drzwi i ukazała mi się mama. Weszła do środka, a w dłoniach trzymała tace z jedzeniem. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła ciepło. Położyła jedzenie na stolik i podeszła do mnie.

- Mogę usiąść? – wskazała łóżko, pokiwałam tylko głową. Usiadła na miejscu i wyciągnęła ręce w mają stronę. Położyłam szybko głowę na jej kolanach, a ona głaskała mnie po głowie i bawiła włosami. Tak bardzo brakowało mi jej zapachu, ciepła i bliskości. Zawsze miałyśmy dobre relacje, jak przyjaciółki. Zawsze mogłam przyjść do niej nawet z najdurniejszą błahostką.

- Tak bardzo mi go brakuje mamo. – wyszeptałam po dłuższej ciszy.

- Wiem kochanie. Dasz radę. Nie znam drugiej tak silnej kobiety. Nawet ja nie mam w sobie tyle siły. Zobaczysz, że wszystko się ułoży.

Jakoś nie wierzyłam w jej słowa. Nic już dla mnie się nie liczyło.

- Zjedź coś.

- Nie chce.

- Musisz jeść. – skarciła mnie łagodnie.

- Wiem, ale nie chce.

- Dobrze. Zrobisz jak będziesz chciała. Zostawię Cię teraz samą. – oznajmiła i wyszła.  Nareszcie zostałam sama, więc udałam się pod prysznic. Gdy woda spłynęła na moje ciało, poczułam jakby mnie paliła, a wcale nie była gorąca. Nagle uderzyły we mnie wspomnienia nocy poślubnej i pozostałych wieczorów pod tym prysznicem. Jak kochaliśmy się bez opamiętania. Zaczęłam wyć. Zranione zwierzę, się przy mnie chowało. Miałam już tego wszystkiego dość. Bolała mnie głowa i serce. Serce które zostało złamane, podeptane i skopane. Upadłam na kolana, a woda wcale nie pomagała. Wyczołgałam się jakoś z łazienki i wytarłam. Znowu założyłam koszulę swojego męża. Położyłam się do łóżka i resztę dnia płakałam, w końcu musiałam wsiąść tabletkę uspokajające, bo bym nie usnęła. Długo się męczyłam, ale w końcu sen nadszedł. Widząc mojego ukochanego męża usnęłam.

Dzień zaczął się dla mnie strasznie. Właśnie stałam w kaplicy, ubrana cała na czarno, a na nosie miałam okulary przeciwsłoneczne, żeby nie było widać moich podkrążonych oczu. Patrzyłam właśnie na urnę z prochami mojego męża. Niestety jego zwłoki, spłonęły, więc szczątki zostały spalone i miał urnę. Boże tak bardzo to bolało. Przecież dopiero, co wzięliśmy ślub. Każdy dzień bez niego był istną katorgą, ale i zagadką, którą musiałam rozwiązać, a może raczej chciałam. Ktokolwiek ośmielił się zabić mojego męża, będzie umierał w męczarniach. Już mu to zagwarantuje.
Serce pękło mi doszczętnie, gdy urnę Lucasa, przysypano ziemią. Ciężko było mi nie płakać. Samotne łzy spływały po moich policzkach, na szczęście miałam okulary. Prawie bym upadła, ale Nathan użyczył mi ramienia. Byłam mu wdzięczna, za pomoc. Trzymałam się go kurczowo. Wszyscy płakali, niektórzy opłakiwali przyjaciela, syna, brata, współpracownika, pracodawcę, a ktoś męża.

Pogrzeb w końcu się skończył i już miałam odejść, bo serio miałam dość na dziś. Gdyby nie tabletki, nie dałabym rady. Poczułam piekące spojrzenie. Odwróciłam się w kierunku, z jakiego pochodziło i zobaczyłam młodego, czarnoskórego mężczyznę. Doskonale wiedziałam kim jest ta szuja. W moim kierunku z udawanym żalem, zmierzał kuzyn Santiago Torresa, jak i jego zastępca. Ustał przede mną i wyciągnął dłoń w moją stronę.

- Miguel Ramirez. Szef kolumbijskiego oddziału. – przyjęłam dłoń, a moje przypuszczenia się sprawdziły.

- Layla Evans.

– Ogromnie mi przykro z powodu, pani straty. Proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje. – dobrym był kłamcą. Bez mrugnięcia oka, próbował wcisnąć mi kit.

- Dziękuję bardzo. – uśmiechnęłam się smutno.

- Wiadomo kto przejmie władzę? – wiedziałam, że skurwiel o to zapytać, to było takie oczywiste.

- Jeszcze nie, ale wierzę, że mój mąż o to zadbał.

- Na pewno. – pokiwał głową i odszedł.

- Wracamy? – zwróciłam się do Nathana, który właśnie podszedł do mnie. Sapał jak lokomotywa, więc musiał zobaczyć z kim rozmawiam i biegł. Kochany jest.

- Co on chciał? – wiedziałam.

- Udawał, że mu przykro, aż w końcu zapytał czy wiem kto przejmuje władzę.

- Co mu powiedziałaś? – zapytał ściągając brwi i otwierając mi drzwi czarnego Suva. Spojrzałam na niego i odpowiedział.

- Na pewno mój mąż już o to zadbał. – uśmiechnął się szeroko na moje słowa.

- Oj zadbał. – odpowiedział i zamknął drzwi, po czym usiadł obok mnie. Resztę drogi minęła nam w ciszy.

Dni mijały, a ja w końcu musiałam spotkać się z jego prawnikiem. Tak bardzo tego nie chciałam, bo wiedziałam, że chodzi o testament i przejęcie władzy. Wiedziałam, że to dzisiaj jest ten dzień. Wzięłam prysznic i ubrałam czarną sukienkę za kolano i z rękawami trzy czwarte. Zastanawiałam się długo nad butami, ale w końcu wzięłam też czarne z czerwoną podeszwą, oraz torebkę. Włosy związałam, a usta pomalowałam czerwoną pomadką. Tradycyjnie okulary przeciwsłoneczne i mogłam wyjść. Musiałam poszukać kogoś kto mnie zawiezie. Przed domem znalazłam Szefa ochrony, na mój widok ukłonił się.

- Pani Evans. – uwielbiałam jak się tak do mnie zwracali, wtedy byłam z tego dumna.

- Connor potrzebuje, żeby mnie ktoś zawiózł do prawnika Lucasa. – widziałam jak mięsień na jego szczęce nieznacznie się porusza, ale pokiwał głową.

- Oczywiście. Osobiście mogę to zrobić.

- Dziękuję.

Po chwili byliśmy już w samochodzie. Droga minęła nam bardzo szybko. Weszłam do kancelarii i w recepcji się zapowiedziałam. Młoda kobieta, była tak przerażona, jak się dowiedziała kim jestem, przynajmniej jakby rozmawiała właśnie z papieżem. Weszłam do biura, a moim oczom ukazał się mężczyzna po czterdziestce. Jego blond włosy były idealnie ułożone, a granatowy garnitur perfekcyjnie dopasowany.

- Dzień dobry. Carter Milles. – wyciągnął swoja wypielęgnowaną dłoń w moją stronę. Ujęłam ją.

- Layla Evans. – jego cwaniacki uśmiech zagościł na jego twarzy, gdy się odwrócił i myślał, że go nie zobaczę. Cwaniak. Spojrzał w okno i napotkał mój wzrok. Wtedy szybko się odwrócił i znowu jego twarz była wykuta z kamienia.

- Proszę Usiąść.- wskazał mi miejsce. Usiadłam, zakładając nogę na nogę i zaczęłam go słychać. – Musimy poczekać za resztą.

Po około dwudziestu minutach pojawił sie jego ojciec i brat, oraz Libi z Ethanem. Na widok przyjaciółki wstałam i wpadliśmy sobie w ramionach.

- Jak się trzymasz? – zapytałam

- Ja? Dobrze a ty?

- Lepiej. – uśmiechnęłam się smutno, pokiwała tylko głową i usiedliśmy. Spojrzałam na mojego teścia, który właśnie puścił oczko. Pokręciłam nieznacznie głową. Zawsze go lubiłam.

- Dobrze. Myślę, że możemy zacząć. – odezwał się Carter i wyciągnął kartkę z koperty. Zaczął czytać. – Uroczyste odczytanie testamentu Lucasa Evansa. Zacznijmy od Nathana. Bracie. Ty zajmiesz się moimi interesami. Doskonale wiesz jakimi. – chłopak się uśmiechnął i mogę się założyć, że mruknął pod nosem skurczybyk. – Mojej kochanej siostrze zostawiał klub nocny „Devil”. Wiem, że Ci się podobał. – na te słowa kobieta pisnęła. – Teraz czas na moją kochaną żonę. Dla Ciebie zostawiłem nasz dom i moją ukochaną firmę. Dbaj o nią jak najlepiej będziesz potrafić. Dasz radę doskonale, wiemy oboje, że znasz ją doskonale. – zakryłam usta, a łzy popłynęły.

- Boże święty. – wyszeptałam, a mój teść pierwszy się odezwał.

- Doskonale wiedział co robi. Doskonale sobie Kochanie poradzisz. Zawsze masz moją pomoc.

- Dziękuję.

Zeszliśmy na dół i właśnie kierowca otwierał mi drzwi, gdy usłyszałam jeszcze swoje imię.

- Layla! – odwróciłam się i zauważyłam teścia.

- Coś się stało?

- Jeszcze to weź. Lucas prosił, żebym Ci to dał, gdy coś mu się stanie. – podał mi piękną czarną kopertę, którą wzięłam.

- Co to?

- List od niego. – odpowiedział i odszedł.

Ruszyliśmy w stronę domu. Korciło mnie, żeby otworzyć, ale postanowiłam, że przeczytam w domu. Schowałam kopertę do torebki, a resztę drogi patrzyłam w okno.


___________________________________________

Hej kochani ♥️
Mam nadzieję, że rozdział wam się podobał i wasze serduszka się zatrzęsły. Sama jak go pisałam to płakałam 😭
Dobrej nocy 🥰


Bound by promise.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz