ꕥ[ROZDZIAŁ 3]ꕥ
Wtem wstąpili do sali treningowej, łapiąc swoje niezbite niczym spojrzenia. Krew lała się w ich żyłach strumieniami, wrząc na myśl o wtórnej wygranej. Pomieszczenie było spore, na środku mając wyłożone białe maty, a ściany były malowane farbami. Obrazy jakością podobne do samego da Vinciego zdobiły niegdyś nudne ścianay. Pare bel, trzymających w ryzach sufit, błyskające w świetle szable i ochraniacze na ciała. Płonące słońce wymykało się zza zaciągniętych zasłon, oświetlając ich pewne siebie twarze. Widok doprawdy mężny i godzien chwały, podtrzymywanie tradycji wiązało się z zamiłowaniem do własnych pochodzeń. Stukot dwóch par butów wydawał się być słyszalny w całym zamku, ejże! niech słyszą i patrzą, historia przecież musi zostać przez kogoś zapamiętana.
– Jak walczymy? – zapytał Killan, podając Nathanowi buty, w których mógł wejść na maty.
– Do pierwszej kropli krwi? – odpowiedział pytaniem, wiążąc sznurówki.
Killan uśmiechnął się pod nosem, wiedząc, że spotkał kogoś godnego siebie. Nie miał wątpliwości, że wygra. Chowany był w wielkim zamiłowaniu do szermierki i już od dziesiątego roku życia w małej dłoni dzierżył najprawdziwszą szablę. Wmawiano mu, że obdarcia na każdym centymetrze jego drobnego ciała są powodem do dumy, że powinien być wdzięczny, mając tak sprawne ciało. Był niepokonany, obalając nawet najbardziej doświadczonych dorosłych, patrząc na nich z ohydną pogardą. Nauczony był wyższości i nie kajał się nawet nad tymi błagającymi o litość.
Pomyślał sobie, że z chęcią podniósłby na Nathana szablę, rozlał krew, zawalczyłby do nawet ostatniej suchej nitki w szlacheckich ubraniach.
A przynamniej tak by było, gdyby on panicznie nie bał się krwi.
– Chcesz lać krew przed czterolatką? – podniósł brwi, spoglądając pierw na niego, później na Nell.
Ta tupnęła nogą, podchodząc do Killana. Wykrzywiła buzie w grymasie, zaciskając piąstki, i zgorzkniałym głosem powiedziała:
– Mam pięć lat!
– To nadal za mało, żebyś widziała, jak twój brat traci krew na błahe rzeczy – wyjaśnił, dumą będąc wysoko ponad chmurami.
Nell zamyśliła się, wydymając zarumienione poliki.
– Wygra ten, który sprawi, że drugi nie będzie w stanie walczyć! – wykrzyczała, a jej głos dotknął każdego kąta sali.
Zdziwili się, wszak grali na dość nietypowych zasadach. Jednak gdyby walczyli według podręczników, słońce zdążyłoby zajść pare razy, nim rozstrzygnęliby swoje racje. Przystanęli więc na taką propozycję, obiecując swoim przodkom wygraną.
Cali rozpaleni, spojrzeli po sobie. Płonąc z podekscytowania, ściskając dłoń podłej zawiści, podpisali pakt z diabłem. Wzięli szable w dłoń, nie odrywając od siebie błyszczących oczu. Pierw przyłożyli ostrza do bioder i przystanęli na dwóch końcach białych jak śnieg mat. Sala stanęła w czarnych płomieniach, wiatr zaszalał za oknem, rwąc liściaste drzewa, i zawołał im na start. Zrobili ku sobie pierwsze kroki, dokładne i wymierzone co do centymetra.
Nathan darzył walki z nieznajomymi wielką sympatią. Nie znając ich metodyki, obserwując każdy szczegółowy ruch ramion, dłoni i nóg, czuł, że żył. Jednak delikatne ruchy Killana, ćwiczone latami, szlifowane po same brzegi, nie miały w sobie za krztyny życia. To nie tak, że Killan zginął, walcząc, on nigdy się ku tej walce nie narodził.
Odbicie cudzych oczu we własnej szabli nie kojarzyło mu się dobrze.
Zetknęli się ostrzami, a trzask rozniósł się po każdym zakątku księstwa. Dłonie im zadrżały, kolana delikatnie ugięły — napięli wszystkie mięśnie, czując skurcz w ramionach. Nie mieli czasu na rozgrzewkę, jeden nieuważny ruch i mogli skończyć ze skręceniem. Zgrzyt szabli zagrał, gdy sunęli ostrzami o siebie. Mieli wrażenie, że poniosło za nimi iskry. Nathan cofnął prawą nogę, by zwiększyć dystans. Reakcja Killana była tak szybka, że mogło się wydawać, iż włada dwoma szablami. Zaledwie sekundę później światło z odbitego miecza błysnęło Nathanowi przed oczami.
CZYTASZ
Szkarłatny Książę
Romance❝Chorował na dotkliwą samotność i potrzebował leków, nim w płucach urosną mu cierniste ogrody. Dla krztyny miłości rozkruszyłby filigranowe niebo i strącił wszystkie gwiazdy, a słońce złapał w dłoń, choć parzyłoby go, a palce zaszły węglem, nie puśc...