ROZDZIAŁ 11

165 18 99
                                    

•— 🂱 —•
| DUSTIN ASA |

Enobaria o mnie zapomina.

Albo uznała, że radzę sobie w pojedynkę na tyle świetnie, że nie potrzebuję żadnego suportu mentalnego. Myli się więc grubo. Nie radzę sobie wcale. Spławianiem coraz odważniejszego towarzystwa nie nazwałbym udaną robotą, bo im więcej ludzi przeżywa spotkanie z moją osobą, tym pojawiają się następni ciekawscy, w krótszych już odstępach czasowych. Lożę zostawiłem już dawno, ale nawet moje szwendanie się i szukanie kryjówek nie ratuje mnie przed rozmowami.

Dowiaduję się o sobie nowych rzeczy. Tego, że z bliska wcale nie wyglądam na takiego groźnego, jakim zdawałem się na ekranie. Według niektórych było wielką szkodą, że nie zjawiłem się w zeszłym roku, bo liczyli, że poznają mnie jako jedni z pierwszych. Słyszę również, że podczas swojego Tournée zaprezentowałem się atrakcyjnie, więc aż trudno wierzyć, że: tak ci się w głowie pokręciło.

Czuję się nieswojo. Mimo to wszystko przyjmuję z cierpliwością. Liczę, że jeśli pozwolę na prowadzenie jednostronnego monologu, zainteresowani znudzą się i odejdą. To by mnie cieszyło. Próbuję trzymać się porad Enobarii, ale wystarczyło, że goście rozpuścili między sobą plotkę, że jestem cichy, ale uprzejmy, abym osiągnął efekt odwrotny od zamierzonego.

Byłoby lżej, gdybym wziął edetanę — zaczynam wmawiać sobie, że to może ze mną jest zwyczajnie coś nie tak, skoro reszta ludzi bawi się dobrze. Cierpię podwójnie. Próbuję rozumieć słowo w słowo to, o czym mówią do mnie kapitolińczycy, ale parę razy łapię się na tym, że przesyt głosów i zdań zlewa się w zwykły, niezrozumiały skowyt.

Gdy przez głowę przesuwa mi się myśli o ucieczce, przypominam sobie, co właściwie tutaj robię. Jestem tutaj dla Ayli, przypominam sobie. To poświęcenie załatwi dla niej sponsorów. Będę się więc uśmiechać dalej. Szeroko. Pięknie. Prosto do kamery. Najwyższa pora w końcu się do tego przyzwyczaić.

— Dustin Asa.

Ton, jakim organizator wypowiada moje imię, sprawia, że zastygam na sekundę, niemal jak uczeń wywołany do tablicy podczas udziału na znienawidzonych zajęciach. Zwracam się do niego powoli, przybierając na ustach obojętny wyraz. Trzymam się rady Enobarii. Nie pozwól, żeby ciebie polubili.

Zniżam lekko brodę, potwierdzając, że się nie pomylił. Mężczyzna podchodzi do bufetu. Przegląda jego zawartość. Nakłada na talerz ciastko. Szukam Enobarii. Ona i Cashmere przepadły godzinę temu i wciąż nie wracają. Został jednak brat blondynki. Gloss przyłapuje mnie na obserwacji. Posyła w moim kierunku tak enigmatyczny uśmieszek, aż wzrasta we mnie poczucie ogłupienia. Albo tylko mi się wydaje, że to robi, bo całe jego zainteresowanie znów zostaje przekazane opiekunce jego dystryktu.

Nabawię się tutaj więcej paranoi, niż tańcząc wśród prawdziwych Lunatyków. Kapitolińskich gości nie nazwałabym smętnymi żywymi trupami. Bliżej im do wampirów; niewiele się poświęcając, wysysają ze mnie całą energię i pozytywny nastrój.

Mam nadzieję, że moja trybutka bawi się lepiej.

— Nie przedstawiłem się — reflektuje się organizator. — Nazywam się Laslo Creed, mówi to tobie coś?

Na dźwięk tego znanego mi nazwiska wzdłuż moich pleców przebiega prąd, zupełnie jakbym został porażony piorunem, a to nieprzyjemne doznanie potęguje moment, gdy nawiązuję z mężczyzną kontakt wzrokowy. Trudno mu zachować neutralność. Wpatruje się we mnie intensywnie, a sam czekam tylko, aż szepnie morderczym tonem: biegnij, Dustin.

— Słyszałem o pana rodzinie — odzywam się. Laslo nie reaguje. Przegląda talerz z ciastami. — Najszczersze kondolencje. To wielka strata. Przykro mi, że pana ojciec...

THE SONG OF LUNATICS | THG [1]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz