Była wiosna, pachnąca kwaśnym dymem Kameli, aromatyzowanych samodzielnie wstrzykniętym olejkiem z mięty pieprzowej.
Spłynęłam po wyblakłych schodach kamienicy na bruk, stukając sandałkami o krawężnik. W stronę Śródmieścia maszerowały sfory chudawych nastolatek, błyszczących nitowanymi paskami w świetle samochodowych reflektorów.
Mimo ponad dwudziestu wiosen na plecach, warszawski kwiecień wciąż potrafił spontanicznie wyrwać mnie z marazmu niekończącego się cyklu pracy i zbyt lekkiego snu. Wsiadłam do tramwaju numer dziewięć, przecinającego aleje Legionów pod kątem prostym, gdy jednym pociągnięciem przebijał tkankę Mokotowa i wyrzucał mnie w centrum miasta, zziębniętą, antycypującą rychły początek tańców. Wciskając się po schodach do słynnego klubu "Wisielec", wiedziałam, że będę siedzieć tam będę najmniej do 3, powoli głuchnąc w echu dance popu miksowanego z odrobiną pośledniego rapu. Byłam jedyną dziewczyną w wieku rozrodczym i ponad przyzwoitą aparycją, która nie zdołała w ciągu tych pierwiosnkowych tygodni uwiesić się na szyi jakiegoś pół parszywego studenta, mogącego postawić mi kolejną rundę Orgazmu za skrupulatnie wydrapywane pieniądze podatników. Nie było właściwie racjonalnego wytłumaczenia, dlaczego wciąż tam przesiadywałam, nasłuchując szmerów dobrze obytych grup towarzyskich, wtulonych, w przeciwieństwie do większości uczniowskiej braci, w aksamitnie zielonkawe kanapy. Ale istotnie go nie potrzebowałam, póki starczało mi tej odrobiny nadziei na to, że to ten dzień. Dzień, w którym go znajdę.
Nie do końca miałam pomysł na to, jak miałby On wyglądać. Jeśli rzeczywiście miał należeć do jednej ze studenckich Rad, nie było sposobu dosięgnięcia Go w inny sposób niż przez wmieszanie się w rozmowę tych rozłożonych w kącie, śmiałych młodzianków. Nie udało mi się to przez ostatnie dwa tygodnie, a jednak, dziś chciałam spróbować jeszcze raz.
Wstałam, żeglując ponad tłumem gości przycupniętych na podłodze i na workowatych pufach w stronę baru.
- Jeszcze jeden, poproszę. - Śniada dziewczyna kiwnęła głową, po ścianach kieliszka popłynęło lekko cierpkie, niewydarzone wino zeszłorocznego kieliszka, uprzednio umówione, aby możliwie zminimalizować koszty mojego polowania. Pierwszy, drugi łyk, wystarczy.
Jasnoniebieskie koszule, jeszcze nie przedarte przez późnonocne poty taneczne, zakładając moją niewidzialność przeciskały się do blatu w poszukiwaniu jeszcze jednej kolejki tequili.
Jeżeli kobietom takim jak ja wciąż udaje się przedostawać do tego niedostępnego świata, świata mężczyzn nie dbających zbytnio o swoją przyszłość, to jest to tylko dzięki pewnym niewidzialnym ruchom ręki, słonym uśmiechom, słowom rzuconym w stronę przygotowujących koktajle cieni. Ta lekka aura wyzwolenia, pewności swojego uroku, całkowitej transcendencji myśli, lekko pozłoconych dla odbicia ich własnego blasku, przyciąga tych młodych siłą podobną sztucznym feromonom.
Kątem oka widzę, że już rzucił pierwsze spojrzenie. Tylko ja wiem, że od tej pory nie ma dla nas odwrotu.
Już mi nie uciekniesz.
YOU ARE READING
W pewnych piosenkach widać świat.
Short StoryTo będzie mój luźny notatnik na opowiadania inspirowane "Ucztą" Sanah.