0 5 - peccatum

103 14 304
                                    

[ROZDZIAŁ 5]

I pociąg zatrzymał się z piskiem, kiedy dojechali na kolejną stację. Ludzie zawrzeli, głośny stukot ich butów rozszedł się po peronach i zrobiło się tłoczno. Jechali już pięć godzin, a zostały im jeszcze trzy. Bolały ich nogi i plecy, oczy piekły, zachodziły czerwienią, zaczynali być godni i znudzeni jak diabli. Słońce zaszło za rządem chmur, a wiatr wył głośno, aż nie zaczęło delikatnie kropić. Brzmiało to, jakby ktoś sypał po szybie piaskiem, a wichura grała smukłymi palcami na skrzypcach. Wszystko piszczało.

    Szyba zaszła parą, ludzie zajęli miejsca, pociąg pojechał dalej. Killan obserwował spokojny ruch ręki Victorii, która, delikatnie jakby szyła, przejechała dłonią po oknie, przecierając pare. Wyjrzała za okno, na pola i zmokniętą trawę, targnięte przez wiatr drzewa i nieliczne domy. Jak z obrazu, pomyślała, zaciskając pięść na szybie.

    Zaczynali być wolni. Jak barwne ptaki, jak dusze po śmierci, jak dziki wiatr i cichy deszcz. Byli jedną z kropel, które płynęły jak strumyki po zaparowanej szybie. Byli jedynie dziećmi, które swoje szczęście stracili w pierwszych dniach życia. Zakopane gdzieś pod piachem, zatrzaskane gwoździami, przepadło, zanim zdążyli złapać je w dłonie i przyłożyć do serca. Pozostawieni na lodzie, wyrośli na ludzi samotnych i pustych. Jak porcelanowe lalki.

Ciężary opadały, jeden za drugim tonął na dnie, ale z nieba leciał na nich kolejny. Killan wzdrygnął się, czując jak głowa Nathana zsuwa się na jego lewe ramię. Zasnął, czemu nie można się dziwić, w ciągu ostatnich dwóch dni przespał około godziny. Nieustannie pilnował Killana, by nie został tknięty chociażby palcem. Czuł, jakby oplatały go jego ramiona, ciepłe i mocne, choć ręce miał na kolanach. Wciągnął powietrze nosem, napinając obolałe mięśnie.

– Pozwól mu – powiedziała Victoria, a jej głos był pełen wdzięku. Kwiatowy i ciepły jak słońce. – Niech się prześpi, nie panikuj. – Wstała z siedzenia i poprawiła kaptur Killana, który zsunął się delikatnie pod ciężarem głowy Nathana.

     Killan nie znosił, gdy ktoś go dotykał. Traktował to jako język nienawiści, nigdy nikt nie robił tego, by mu ulżyć. Był bity, lany, cięty, a kłody rzucone pod nogi łamały mu kości. Osiemnaście wiosen spędził kąpiąc się we własnej krwi, rozmazując ją butami i rękawami, pękając z dnia na dzień, aż nie została mu ani jedna nitka, za którą mógłby się złapać.

    Nie wiedział, dlaczego nie skoczył z klifu, gdy za sobą miał piętnaście wiosen. Stał tam z zamkniętymi oczyma i rozłożonymi szeroko rękoma. Nie bał się. Było chłodno, jednak nie czuł zimna, które łapało go za koniuszki palców. Szyty cienko róż wstąpił na jego poliki. To z mrozu, to z wzburzenia. Sucha trawa szumiała, grała mu na pożegnanie, nie była przecież aż tak wysoka, by zaplątać mu się wokół nóg i zatrzymać. Słońce go widziało, ale nie próbowało łapać. Wiatr wiał, ale go nie popchnął. Zawsze zastanawiał się, dlaczego Isaac po prostu nie poderżnął mu gardła, gdy spał. Zostałaby po nim brudna pościel i pusty pokój. Nic więcej nie posiadał.

    Z tym samym miernym imieniem i ciałem brudzonym bliznami, które szpeciły go, aż bał się przyznać, jak wygląda jego brzuch, dowiedział się, dlaczego nie skoczył.

    Czarny jak smoła kruk usiadł wtedy u jego stóp, skubiąc między suchą trawą małe ziarenka. Oczy miał rozpłynięte w atramencie, dziub długi i ostry, przypominał wieczne pióro. Jego strzecha świeciła się w słońcu, jakby była mokra albo jakby był bardzo młody, a ona nie do końca zaszła puchem. Opuścił ręce wzdłuż ciała, wtem odeszła krew z powrotem spłynęła mu do dłoni. Wiatr szarpnął mocniej, rozwiewając jasne jak młoda pszenica włosy.

Szkarłatny Książę Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz