Początek i koniec

120 8 5
                                    

majka nie czytaj tego do cholery

















bo ci skopie dupe



────────────────────────

Gdzie jesteś, głupku?

"Wybacz". Te słowo nieustannie dzwoniło w mojej głowie, słyszałem je dokładnie, choć nigdy nie padło z twoich ust. Zostało do mnie skierowane przez wiadomość, na którą nie reagowałem przez kilka minut, a teraz nie mogłem sobie tego wybaczyć.
Gdzie się podziałeś?
Czy będzie mi dane jeszcze raz zobaczyć twój szeroki uśmiech? Czy raz jeszcze nazwiesz mnie swoim krasnalem?
Kocham cię i nie chcę myśleć o tym, że moja samolubna zwłoka może doprowadzić do rychłego końca. Będę płakał po mojej stracie, po moim błędzie.
Jestem jebanym egoistą.

Nagle przed sobą zauważyłem płomień. Zatrzymałem się, otarłem oczy z łez i przyjrzałem się dokładniej. W jednym momencie cały tak dobrze znany mi dom stanął w ogniu.
Nie myśląc o niebezpieczeństwie, zerwałem się do biegu, pozwalając by moje długie, rude włosy zsunęły się z ramienia i falowały za mną w rytmicznych podskokach. Nieustannie zbliżałem się do oślepiającego blasku płomieni, jakimi pochłonięty był budynek, który uważałem za najbezpieczniejszy na świecie. Tam mogłem oddać się przyjemnemu uściskowi, dzięki któremu zapominałem o wszystkich troskach.
Idioto, coś ty narobił?
Nie wiedziałem, do kogo kieruję te słowa. Do siebie - bo zapewne spóźniłem się, by ratować swoją największą miłość - czy do niego, który właśnie po raz kolejny chciał odebrać sobie życie.
Tym razem mogło mu się udać.
Drżąc na całym ciele wpadłem do palącego się domu, rzucając rozbieganym spojrzeniem po znajomej, już trawionej przez ogień, przestrzeni. Krzesła leżały wywrócone na podłodze, ramki ze zdjęciami zostały rozbite na milion elementów. Widok jednego z nich sprawił, że moje serce zostało pokruszone podobnie, jak szkło przez które razem na nie patrzyliśmy. Ja i on, weseli obserwowaliśmy wybuchające fajerwerki, migoczące całą gamą barw, a za nami płatki wiśni tańczyły na lekkim wietrze.
Nie czas na wspomnienia, upomniałem się i ruszyłem między językami ognia do pokoju mojego partnera. Drzwi były już prawie w całości pochłonięte przez niszczycielski żywioł. Z głębi pomieszczenia dobiegał histeryczny śmiech. Rzuciłem się między wirującymi płomieniami, a na środku pokoju siedział on, z głową odchyloną do tyłu gapiąc się w sufit, z rękoma położonymi na kolanach, siedział jakby nic się nie działo i zanosił się śmiechem. Jego radość wydawała się nie mieć dna, zdawał się być najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Dlaczego?
- Dazai - szepnąłem, czując jak płomień muska moją skórę. Bandaże owijające jego ciało były spopielone, w większej części odklejały się od ciała i spadały fałdami pod jego ramionami. A on nic sobie z tego nie robił. Śmiał się, raz po raz kaszląc, a ja jedynie wpatrywałem się w tą scenę zdumiony. Aż nagle jego ciało przechyliło się i padł na podłogę. Natychmiast zamilkł, nie pojmując co się stało, lecz zaraz wybuchł spazmatycznym chichotem. Czując coraz to bardziej dokuczliwe gorąco podszedłem ostrożnie do chłopaka, jak gdyby bojąc się jego reakcji.
- Dazai - powtórzyłem, wyciągając do niego dłoń z nadzieją, że przyjmie pomoc. Ten jednak wbił we mnie psychopatyczne spojrzenie i tylko zakaszlał. Mimo swojego wzrostu postanowiłem po prostu zabrać go z tego miejsca. Ogień zdawał się nie docierać do tej części pokoju, czas jakby się zatrzymał, jednak czułem drapanie w gardle i okropną duchotę. Rzuciłem otulający mnie płaszcz prosto w płomień ognia, co było dość lekkomyślne, ale nie przejąłem się tym. Najważniejsze było uratowanie jego życia.
- Wstań, proszę - powiedziałem łamiącym się głosem, starając się pociągnąć go za rękę i wyprowadzić z budynku. Zdziwiła mnie lekkość, z jaką udało mi się podnieść go do pozycji siedzącej. Wydał mi się wiotki jak szmaciana laleczka. Jego martwy wzrok utkwiony był w podłodze, podczas gdy ja starałem się podnieść go z podłogi. Dywan, na którym poprzednio stałem, zajął się ogniem - rozejrzawszy się po pomieszczeniu z rozpaczą stwierdziłem, że zostaliśmy odcięci od jakiejkolwiek drogi ucieczki. Języki ognia raz po raz dotykały mojego ciała, nie wspominając już o Osamu, którego bandaż zaczął płonąć. Odruchowo nastąpiłem na płonący opatrunek, a na szczęście jego właściciela był to jeden z tych wiszących bezwładnie i ciągnących się za chłopakiem po podłodze.
- Dlaczego... - zadałem sobie pytanie na głos, ale od razu pożałowałem tej decyzji. Dym zaatakował moje gardło i zacząłem się dusić.
Musisz byś silny.
Dla niego.
Czym prędzej przerzuciłem ramię Dazaia przez swoje i starając się utrzymać równowagę podszedłem nieco bliżej ściany ognia, jaka czekała na nas przed drzwiami. Nie widziałem żadnej innej drogi. Kopniakiem posłałem w stronę płomieni szafkę stojącą obok - miałem nadzieję, że to choć trochę przygasi palący się w tamtym miejscu ogień. Okazało się to być nie aż tak głupim pomysłem, aczkolwiek i tak mało to dało, musiałem bowiem pociągnąć za sobą Osamu. Okropnym widokiem był jego prawie pozbawiony bandaży tors, przykryty jedynie nieco spaloną koszulą. Widziałem liczne cięcia na jego ramionach, westchnąłem więc ze smutkiem i parłem naprzód. Moim celem było uratowanie go. Nas. Był całym moim życiem, a skoro zamierzał się zabić, musiał zaakceptować fakt, że umrę wraz z nim.
Przedostaliśmy się przez pokój Osamu, teraz pozostał tylko salon i ogród. Pomieszczenie, do którego weszliśmy, było zaskakująco inne niż przed chwilą, gdy wchodziłem do budynku. Cały dom jarzył się czerwonym blaskiem, który oświetlał tą cholernie idealną twarz mojego partnera. Jego brązowe oczy odbijały jaskrawy blask, w który wpatrywał się bez końca, jak zahipnotyzowany.
W końcu zrobiłem krok; to było jak gra w sapera - gdziekolwiek nie pójdziesz, mogłeś trafić na bombę. Chwilę później trafiliśmy na takową. Kiedy chciałem ruszyć naprzód, nagle przede mną ukazał się wielki jęzor ognia, który szybko mnie dosięgnął. Czułem, jak pot spływa po mojej twarzy, ale nie zamierzałem się poddawać. Dazai tak właściwie już mdlał w moich objęciach, co wcale mnie nie cieszyło, bo wydawało mi się jakby właśnie umierał na moich oczach.
- Żyj! Żyj, dla mnie! - Krzyknąłem, słysząc dźwięk nadjeżdżającej straży pożarnej. Nie zdążą. Wiedziałem to.
Słyszałem łamiące się deski i huk upadających belek, musiałem więc działać. Zgrabnie wirowałem między poruszającymi się płomieniami, pociągając do tańca bezwładnego Dazaia. Jeszcze jeden krok, a będziemy na zewnątrz, pomyślałem i pchnąłem gorące drzwi, wypadając na dwór. Światło księżyca nie było wystarczająco jasne, by pokonać łunę bijącą od płonącego budynku, wydawało się że biały blask nawet nie przedziera się przez chmury. Zrozpaczony, czując coraz większy ciężar i zmęczenie, padłem na ziemię przy rzece, płynącej zaraz obok domu Osamu, ciągnąc go za sobą.
Maniak samobójstw, trzęsąc się i cicho pokasłując, odwrócił się na bok, twarzą do mnie. Ja jedynie obróciłem głowę, delikatnie uchylając usta. Potrzebowałem powietrza.
- Kocham cię - wymamrotał Dazai, przymykając oczy. Za nami słuchać było, jak strażacy walczą z żywiołem pochłaniającym dom mojego partnera.
- Ja ciebie też, makrelo - na to przezwisko uśmiechnął się lekko, a ja odwzajemniłem jego uśmiech i złączyłem nasze dłonie w uścisku.
Jego piękne oczy już na zawsze zostaną przysłonięte przez powieki.
Jego pieprzone, piękne oczy.
Przybliżyłem nasze twarze i złożyłem na wargach Osamu delikatny pocałunek. Ostatni raz mogłem dotknąć jego ust.
Dlaczego mi to zrobiłeś?
Mieliśmy tyle planów. Tyle nadziei.
- Twój kapelusz - mruknął brunet, powoli przeczesując moje włosy, a ja zamknąłem oczy poddając się tej przyjemności.
- Są rzeczy ważniejsze niż kapelusz - odparłem załamującym się głosem, delikatnie obejmując jego ledwie unoszące się boki. Pragnąłem umrzeć w jego objęciach. I nagle poczułem, jak chude palce przestają gładzić moje rude włosy, klatka piersiowa opada i ostatni raz usłyszałem jego wdech. Odszedł.
W tym momencie przypomniałem sobie o bólu, który powrócił ze zdwojoną siłą. Wszystkie oparzenia i skaleczenia świadczyły o tym, jak wiele jestem zdolny poświęcić dla tego człowieka - miłości mojego życia. A raczej byłem, bo teraz nic nie mogłem już zrobić. Jęknąłem i zamknąłem oczy, by ostatni raz zasnąć w zamknięciu patykowatych ramion. Ostatnie, co widziałem, to znajomy mi delikatny uśmiech i zbliżające się sylwetki strażaków.
Twój idiotyczny, piękny uśmiech.

─────────❨✧🔥✧❩─────────

Hej hej!
Było ok. 24 i jakoś mnie naszło, że ✨coś napiszę✨. No i powstało... to. Dajcie znać, jak Wam się podoba, bo szczerze mówiąc mam wrażenie że czasem pisałam bez jakiegokolwiek sensu, pomijając szczegóły, które zamierzałam uwzględnić w tym tekście. No ale wyszło jak wyszło, jestem z tego nawet dumna, ze względu na fakt, że jest to moje pierwsze takie opowiadanie i pierwsze skończone. Cóż, napiszcie, czy było znośnie i miłego dnia/wieczoru/dobranoc ^^'

𝚆   𝚘𝚐𝚒𝚎ń | SoukokuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz