Rozdział I: Układ

4 0 0
                                    



Był późny wieczór dziewiętnastego czerwca. Szczupły czarnowłosy chłopak w staroświeckim płaszczu snuł się po ulicy niczym cień, raz po raz znikając między światłami latarni. Wiatr poniewierał śmieciami po asfalcie. Przewijały się przed jego wzrokiem, ale jego puste oczy nie podążyły za żadnym. Powlókł się do szklanych drzwi i wjechał windą na najwyższe piętro, a potem schodami pożarowymi wszedł na sam dach wieżowca. Na górze wiatr znacznie bardziej smagał go w twarz i rozwiewał poły ciężkiego płaszcza. Jack zrobił parę zrezygnowanych kroków, przysiadł na krawędzi i wyciągnąwszy butelkę Bolsa z kieszeni spojrzał w dal. Niebo nad nim było już czarne i zachmurzone. Niewielki blado pomarańczowy pas przysłaniały potężne wieżowce pełne świateł, tak jak miejskie ulice u ich podnóża. Odległy blask latarni odbijał się w spokojnej tafli jeziora, dzielącej chłopaka od drugiego brzegu. Był tak wysoko nad miastem, a jednak wciąż czuł smród spalin, słyszał odgłos syren i szum samochodów. Uśmiechnął się lekko na ten widok. Miał w sobie jakieś niewypowiedziane piękno. Odkręcił butelkę, po czym uniósł ją w geście toastu.

- Wszystkiego najlepszego - powiedział, z uśmiechem na ustach. W jego oczach błysnęły zarówno radość, jak i desperacja i zmęczenie. Ale nie strach.

Upił łyk wódki, po czym przegrzebał kieszenie i odpalił znalezionego skręta. Tylko na takie świętowanie mógł liczyć. Osiemnaste urodziny miał mieć dopiero za kilka godzin, ale gdyby do nich doczekał, nie wiedziałby, co robić dalej. Plan zawsze kończył się tutaj.

Jeszcze raz omiótł miasto mętnym wzrokiem. Thc zaczęło działać, czyniąc nagle wszystko prostszym i zabawniejszym. Ale też bardziej bolesnym, choć nie był w stanie tego sprecyzować, ani też nie chciał. Wiedział, że zachowa się teraz jak ostatni kutas odchodząc bez choćby listu pożegnalnego. Zwłaszcza względem swoich kumpli ze skate parku, z którymi spędził tyle czasu jeżdżąc na desce, czy skręcając blanty. Wyciągnął przed siebie prawą dłoń i przyjrzał się jej wnętrzu. Blizny rozpływały mu się przed oczami. To było dobre miejsce. Trudno było cokolwiek zauważyć. Trudniej niż na przedramionach. Może gdyby wcześniej znalazł w sobie odwagę, może gdyby posłuchał i poszedł do psychiatry... Nie. To nie tak. To nigdy niczego nie zmienia. Ciekawe, czy będą za nim tęsknić. Ciekawe, kto przyjdzie na pogrzeb i ciekawe kiedy o nim zapomną i będą żyć dalej, jakby nigdy nie istniał.

Niedbale odstawił butelkę obok siebie. Przewróciła się i odtoczyła dalej, ale nawet tego nie zarejestrował. Zgasił blanta o krawędź dachu i zrzucił na miasto. Podążał za nim wzrokiem, gdy spadał w dół. A potem zaśmiał się, przechylił do przodu i pozwolił ponieść się w dół, zupełnie jak ten blant. Obróciło go do poziomu plecami do ziemi. Lodowaty wiatr szalał wokół niego, a uczucie spadania wyzwoliło ogromną euforię. Szum powietrza niemal całkiem zagłuszył jego szczery, pełen ulgi śmiech. Jego oczy lśniły czystym szczęściem, utkwione w czarnych chmurach, które nagle przeciął potężny, karmazynowy piorun, zatykając chłopakowi uszy swoim grzmotem.

Zimno. Było mu potwornie zimno i mokro. Zewsząd otaczała go nieprzenikniona ciemność. Potem zaczęły docierać dźwięki. Lekki szum, kąsającego policzki wiatru i krakanie kruków. Z wysiłkiem otworzył oczy. Leżał pod niebem, pełnym szarych chmur, jakby zimowym. Zacisnąwszy dłonie w pięści poczuł jak zmielone kryształki lodu zmieniają się w wodę, przepływającą mu przez palce. Z bólem podniósł się z ziemi i rozejrzał wokół. Z każdej strony rozciągało się nieskończone pole kamiennych nagrobków, przykryte cienką warstwą śniegu. Gdzieniegdzie wyrastały pokraczne nagie drzewa, między którymi latały duże czarne ptaki, nieustannie kracząc. W miejscach, osłanianych przez gałęzie drzew z pod śniegu wyrastała sucha trawa. Wszystko wydawało się takie szare i zimne. Po jego lewej stronie znajdowało się duże lustro w kamiennej ramie jego wysokości. Nie pasowało do wszechogarniającej pustki.

Jack szczelniej otulił się płaszczem i dygocząc z zimna podszedł do szklanej tafli. Śnieg skrzypiał przy każdym jego kroku. Stanął na wprost zwierciadła i uniósł wzrok. Szkło było pokryte delikatną warstwą szronu, spod którego wyglądała czarna postać o błękitnych oczach, kuląca się na mrozie pośrodku pustkowia. Jednak im dłużej się wpatrywał, tym bardziej obraz ciemniał, rysy postaci zmieniały się na jego oczach, aż z ludzkiego chłopca nic już nie zostało. Zastygł z przerażenia, wpatrując się w istotę siedzącą naprzeciw niego.

Jej szara skóra była całkowicie naga, okryta jedynie nadpalonymi czarnymi kołtunami sięgającymi do pasa. Krwistoczerwone usta zdobił srebrny kolczyk, a pod jej oczami wiły się wytatuowane winorośle, z oddali wyglądające jak szlak krwawych łez. Gałki oczne były czarne, jakby spopielone, a tęczówki świeciły żywym ogniem. Z dwóch stron jej głowy wyrastała para grubych czarnych rogów, zawiniętych ku dołowi i kończących się ognistymi szpicami na wysokości oczu.

Istota przechyliła lekko głowę przyglądając się chłopakowi. Jack wciąż nie mógł wykonać najmniejszego ruchu. Jej wzrok zdawał się przepalać jego duszę na wylot.

- Masz trzy pytania - powiedziała istota, nie otwierając ust. Jej ochrypły głos pobrzmiał echem po całym polu. Jack miał wrażenie, że lustro aż zawibrowało. Kruki zamilkły. - Nie mam czasu na więcej.

Wyprostowała głowę ponownie, rozsunęła kolana i nonszalancko oparła przedramiona na udach nie przerywając kontaktu wzrokowego.

- Co się dzieje? - wychrypiał chłopak przez zaciśnięte gardło, po czym uderzył się pięścią w pierś i odkaszlnął.

- Umarłeś - odrzekła, nie zmieniając pozycji. - Jestem tu, żeby zabrać cię do piekła.

Jack zbladł, jego dolna warga zadrżała, a po plecach przebiegł zimny dreszcz. Zacisnął dłonie w pięści i ciężko przełknął ślinę.

-Więc to wszystko prawda? - Głos mu się załamał. - Niebo, piekło, Bóg?

Zaczął ciężko oddychać, a w polu jego widzenia zaczęły pojawiać się czarne plamki. Mrowiło mu mózg. Chyba zaczynał mieć atak paniki.

- Tak - odrzekła istota, wciąż tkwiąc bez ruchu. - Ja jestem Śmiercią, sędzią i ręką Boga. Samobójcy idą do piekła. Ostrzegano was tysiące razy, ale wy nigdy nie słuchacie.

Z oczu chłopca popłynęły łzy, przymarzające do policzków. Ciało dygotało, ale już nie z zimna. A istota z lustra wciąż była nieporuszona.

- Ostatnie pytanie - rozległo się jak dzwony w jego głowie. Jack zamknął oczy i odetchnął głęboko.

- Czy można coś zrobić... - Pociągnął nosem. - Czy da się zrobić coś, żebym nie skończył w piekle?

Podniósł wzrok spoglądając na Śmierć z nadzieją. Istota ponownie przechyliła głowę i spojrzała na niego ciekawsko, po czym na jej twarz wpełzł złowieszczy uśmieszek.

- Owszem - odparła. - Widziałeś karmazynowy piorun, przecinający niebo?

Chłopak energicznie skinął głową.

- To zwiastun - kontynuowała, prostując się. - To zwiastun przebudzenia potęgi. Siły, która powinna pozostać uśpiona i której, choć bym chciała, nie powstrzymam. Nie sama. - Uśmiech zniknął z jej ust. - Pójdziesz do piekła... na jakiś czas. Przekonaj Lucyfera do pomocy, a cię stamtąd zabiorę.

Pochyliła się i ponownie przyjrzała chłopcu.

- Co powiesz na taki układ?

Oczy Jack'a błądziły rozbiegane po tafli lustra.

- Ale... jak mam przekonać Szatana do czegokolwiek? - zapytał sfrustrowany.

- Nie wiem. - Śmierć wzruszyła ramionami. - Ale możesz zacząć od nienazywania go Szatanem. Bardzo tego nie lubi.

- Zgoda - powiedział Jack, z rezygnacją ocierając łzy rękawem.

Istota z lustra uśmiechnęła się przyjaźnie.

- To może być nawet interesujące - rzuciła.

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: May 02, 2022 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

Kołysanka LucyferaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz