Rozdział 11. Aspen

120 7 0
                                    

Starałem się tylko być miły.

Nie wiem po co, może wizja spędzenia z nią tych kilku tygodni nie wydawałaby się tak paskudna, gdybyśmy nie byli wobec siebie aż tak wrogo nastawieni. Gdybyśmy chociaż potrafili na siebie spojrzeć. Jednak chyba nie mogłem na to liczyć. Może to i lepiej.

Utwierdzało mnie to tylko w przekonaniu, że każda z tych nieludzkich Łowczyń jest bezduszna.

Opadłem ciężko na pustą huśtawkę. Wiatr szumiał w gołych gałęziach drzew.

Nie mogłem zasnąć i nie zapowiadało się na to, więc kiedy siedzenie zaczęło mnie nużyć, a chłód stał się nie do zniesienia, postanowiłem przejść się po ogrodzie.

Widok martwych, zamarzniętych roślin był przygnębiający. A może po prostu to ja nie miałem zbyt dobrego nastroju. A powinienem, bo przecież wszystko nagle zaczęło się układać, los dał mi szansę na naprawienie mojego życia. Musiałem dobrze ją wykorzystać i po prostu olać Łowczynię tak, jak ona olewała mnie. Nie byłoby to nic trudnego, w końcu nienawidziłem jej tak samo, jak ona mnie.

Ścieżka z białych kamieni plątała się jak korytarze w zamku, ale przynajmniej widziałem, dokąd idę.

Głowę zaprzątały mi myśli jutrzejszego dnia.

W końcu to mróz zagonił mnie do pokoju. Wszedłem pod kołdrę i owinąłem się nią szczelnie. Jednak za każdym razem, kiedy tylko zamykałem oczy, widziałem rozczarowaną twarz ojca, kiedy nie uda mi się wykonać zadania. Matka z troską pogłaskałaby mnie po policzku, ale również byłaby zawiedziona. Domyślałem się, że już nigdy więcej nie chcieliby mnie widzieć, gdybym to zepsuł. Już teraz przecież nie chcieli na mnie patrzeć, właśnie dlatego odesłali mnie z domu. Nie mogłem polec.

Nie wiedziałem, ile dokładnie spałem, ale obudziłem się chwilę przed świtem i już nie mogłem zmrużyć oka. Leżałem jednak w ciepłym łóżku, przykryty aż po brodę i nie miałem ochoty stawić czoła dniu. Jednak mimo całego lęku i stres, jaki odczuwałem, gdzieś z głębi dobijało się podekscytowanie, entuzjazm, bo w końcu to ja zostałem do tego wybrany. Przez samego króla. Więc nawet jeśli coś pójdzie nie tak i wrócimy z pustymi rękami, samo to, że król osobiście mnie wybrał, i tak było już niesamowitym zaszczytem.

Promienie słońca wpadające do pomieszczenia muskały mi twarz. Naprawę mógłbym tam zamieszkać.

Pokój był duży i przestronny, biała szafa stała koło komody pod jedną ścianą, łóżko znajdowało się pod drugą. Ozdoby były w czarnym kolorze.

Miejsce, które zajmowałem jako Obrońca, nie umywało się do pokoju w zamku.

Przydzielone nam były sale, w całym budynku było ich paręnaście, z piętrowymi łóżkami i ogromnymi szafą. Zazwyczaj ubieraliśmy się codziennie w takie same bordowe mundury, z naszywkami znaku Obrońców. Osobiste rzeczy trzymaliśmy w osobnym pomieszczeniu, ale inne ubranie niż to formalne można było tylko nosić podczas wypraw do domu albo w inne osobiste wyjścia. Przyzwyczajony byłem do munduru, jednak z radością wykorzystywałem okazje, kiedy mogłem się od niego uwolnić. Nie zdarzało się to bardzo często. Nie byłem w rodzinnym domu ani razu, odkąd rodzice mnie tu przywieźli. Na święta zazwyczaj wysyłamy sobie po prostu listy. Doskonale dotarło do mnie, że żeby wrócić, miło by było, abym najpierw się do czegoś przydał, czegoś dokonał. I właśnie miałem swoją okazję. Naprawdę nie mogłem tego zaprzepaścić. W głowie miałem obraz, pojawił się on w momencie, kiedy usłyszałem o zadaniu. Stoję na ganku przed rodzinnym domem, z ogródka szczeka pies. Rodzice oraz brat wypatrują mnie w drzwiach, a ja idę w ich stronę przez podwórko, ubrany w mundur i z walizką wypełnioną pieniędzmi w ręce. Uśmiecham się szeroko i podziwiam wyraz twarzy rodziny. Brat patrzyłby na mnie jednocześnie z podziwem i zazdrością. Byłby zdziwiony, że ja, właśnie ja, jego młodszy nieudolny i słabszy braciszek osiągnął coś takiego. Tata starałby się ukryć rozpierającą go dumę, poklepałby mnie po ramieniu lub nawet wziął w objęcia i pogratulowałby mi. A mama? Od razu uściskałaby mnie mocno, zadowolona, że już nie jestem tym gorszym i wreszcie nie muszą się mnie wstydzić. Powiedziałaby mi, że jest ze mnie dumna i mnie kocha przynajmniej dziesięć razy, zanim w ogóle zdążylibyśmy przekroczyć próg domu.

Jednak mimo wszystko, tęskniłem za tamtym miejscem. Pomimo całego stresu i rozczarowania własną osobą, mogłem tam naprawdę być sobą. Robić to, co lubię i pozwolić sobie na odczuwanie emocji, zamiast ciągłego ich ukrywania.

Ale lubiłem też bycie Obrońcą. Kochałem wręcz to uczucie, kiedy mogłem obronić jakieś zwierzę, ocalić jego życie. Można by powiedzieć, że dzięki dołączeniu tam naprawdę odkryłem swoje powołanie. Nie pamiętam momentu, kiedy to się stało, ale w pewnej chwili służba tam zaczęła dawać mi radość. Świadomość, że ocaliłem życie jakiejś istocie, była czymś wspaniałym. W końcu się do czegoś przydawałem, byłem choć trochę potrzebny.

Z marzeń i rozmyślań wyrwał mnie odgłos pukania. Lekko podskoczyłem, dalej leżąc.

- Proszę! - krzyknąłem, w końcu opuszczając wygodne łóżko.

Strażnik w granatowym mundurze wszedł do pokoju i bez jakiegokolwiek wyrazu twarzy, powiedział.

- Król zaprasza cię na śniadanie. Możesz skorzystać z łazienki, jeśli chcesz, przyniosłem świeże ubranie.

Spostrzegłem złożony w kostkę strój.

Skinąłem lekko głową i wziąłem szybko orzeźwiający prysznic. Przebrałem się nowy zestaw i pozwoliłem strażnikowi odprowadzić się labiryntem korytarzy do ogromnej sali jadalnej.
Całą długość stołu wypełniały różne potrawy.

Wszystko pachniało tak aromatycznie i dopiero wtedy poczułem, jaki byłem głodny. Król Orion siedział na samym końcu, jego krzesło było większe i całe złote. Podłokietniki przedstawiały dwa leżące lwy, z otwartymi paszczami.

Mavra już tam była.

Brązowe włosy upięła w wysokiego kucyka, ubrana w nowe ubranie. Ciemnobrązowe spodnie, czarna bluzka i również czarna peleryna z kapturem. Wyraz twarzy, chyba niezmiennie od urodzenia, miała, jakby chciała wymordować wszystkich po kolei. Czarny, duży kruk siedział na stole, mimo niezadowolonej miny króla i wpatrywał się w leżący na stole talerz.

- Ach, Aspen! Wreszcie wstałeś - przywitał mnie król, kierując na mnie swoje spojrzenie i ruchem ręki, wskazując, bym zajął miejsce po jego prawej. Serce zabiło mi mocniej.

Uśmiechnąłem się lekko i przysiadłem na nakrytym miejscu.

Mavra obrzuciła mnie chłodnym spojrzeniem dokładnie w tym samym czasie, co kruk na jej ramieniu. Ledwo powstrzymałem się od parsknięcia.

Zastanawiałem się, jak oni się porozumiewają i jak w ogóle ona udomowiła ptaka. Jasne da się to zrobić, ale oni sprawiali wrażenie, jakby co najmniej się przyjaźnili, co było dziwne i tylko lekko chore. Bo ona do niego mówiła, a on krakał do niej i byłem pewny, że go rozumiała.

- Dobrze spałeś? - spytał król, nalewając sobie herbaty do zdobionej filiżanki.

- Tak, mój królu - skłamałem, nakładając sobie na talerz faszerowane jajka.

- To dobrze. Zaraz po śniadaniu przydzielę wam odpowiedni sprzęt i będziecie mogli ruszyć.

Coś ścisnęło mnie w środku. To już naprawdę za chwilę. Bez żadnych odpraw, pożegnania, po prostu wyruszymy. Myśl, że od teraz wszystko się zmieni, uderzyła we mnie z impetem.

Musiałem być gotowy, nawet jeśli nie byłem.

Odcienie czerniOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz