Rozdział 229

1.3K 48 0
                                    

Mugol założył jakąś dziwną kurtkę, złapał broń i zapakował kawałki chleba z jakimś
mięsem do torby, którą przewiesił przez ramię.

– A ty dokąd się wybierasz?!

– Do pracy. Muszę ubić kilka jeleni.

– I tak mnie zostawiasz?!

Był już przy drzwiach, ale na jej okrzyk obrócił się i uśmiechnął się przekornie, choć jego wzrok był niesamowicie intensywny. Jego niebieskie oczy dosłownie wpijały się w jej brązowe.

– Chcesz żebym został?

Nie wiedziała dlaczego, ale zarumieniła się. To jej „I tak mnie zostawiasz?!” nie wyszło
najlepiej. Fakt, że to był jego dom jakoś całkowicie im uciekł.

– Nie! Idź sobie! Jakbym nie mogła sama sobie dać rady!

– Zamknę drzwi, także nie wyjdziesz, ale też nikt tu nie wejdzie. Nie myj naczyń.
Jeszcze potłuczesz, bo pewnie nie wiesz, jak to się robi.

– Nie miałeś gdzieś iść?

Jej ton był tak lodowaty, że w pomieszczeniu zrobiło się chłodniej. O dziwo – nawet nie mrugnął, tylko parsknął śmiechem.

- Wrócę za jakieś cztery, pięć godzin. Jeśli będziesz się nudziła, to w sypialni są książki.
Postaraj się tylko niczego nie zniszczyć i pamiętaj, że to chatka z drewna, więc nawet nie stawaj w pobliżu kominka, kuchenki i zapałek, zgoda?

Nie czekając na miażdżącą odpowiedź, wyszedł, zostawiając ją na środku kuchni.
Nalała sobie herbaty i piła ją, by się uspokoić. Nie będzie się nudzić. Nawet nie dotknie żadnej z tych książek! Herbata zrobiła się zimna, ale podgrzała ją magią bezróżdżkową, choć ból głowy niezbyt pomagał w skupieniu. Zerknęła na zegar wiszący na ścianie i skrzywiła się. Nie minęła nawet godzina. Andromeda nienawidziła siedzieć bezczynnie.

Rozejrzała się po chatce i zauważyła, że Ted… znaczy się, ten mugol nie miał chyba
zbyt wiele czasu na to, żeby posprzątać. Machnęła ręką i zniknęły wszystkie pajęczyny.

Kolejny ruch dłonią i naczynia zaczęły same się zmywać. Przeszła do łazienki i tam
ekspresowo wyczyściła wszystko, co się dało, a co było w opłakanym stanie. Ciekawe, czy wszyscy mugole tak mieli, czy to tylko on.

Już nie wierzyła we wszystko, co przeczytała. Mugole nie byli tacy źli. Dało się ich znieść. W dodatku Ted nie bawił się w cały ten skomplikowany ceremoniał – nie
obchodziło go to. Nawet gdy zrobiła z siebie idiotkę z herbatą, to zamiast ją wyśmiać
albo obrazić (ewentualne reakcje jej towarzystwa) wytłumaczył jak to zrobić, chociaż był zdziwiony.

Dotychczas Andromeda nigdy nie dopuszczała do siebie myśli, że mogłaby sobie pozwolić na coś mniej, niż perfekcja. Była idealną córką rodziny Blacków, idealną
narzeczoną Dołohowa, idealną uczennicą Hogwartu i… I zawsze robiła to, czego inni od niej oczekiwali. Usiadła w bujanym fotelu, który stał przed kominkiem, magią zapaliła w nim ogień, bo wciąż było nieco chłodno i zastanowiła się czego tak naprawdę chce. Nie kochała Antonina, nie chciała być jego żoną, ale tak samo, jak Bella, miała złapać dobrą partię. Wcześniej nawet przez myśl jej nie przeszło, że może odmówić. Nie chciała siedzieć w domu i nic nie robić. Chciała pracować w Ministerstwie, jako łamacz klątw, ale rodzice i Dołohow stanowczo zaprotestowali, więc się ugięła. Dlaczego jednak dopiero teraz, na kilka dni przed ślubem nad tym się zastanawia?

Znała odpowiedź, ale wcale jej się nie podobała. To wszystko przez tego mugola – on jej kazał robić rzeczy samej, nie wyręczał jej, nie traktował jak ślicznej lalki z porcelany…

Szach Mat! cz. 2 by mroczna88Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz