było około trzeciej nad ranem, kiedy coś nagle wyrwało mnie ze snu. Zimny listopadowy wiatr wygrywał w powietrzu jesienne melodie, a nieustający deszcz rozsiewał po ulicach ciche i posępne nuty. Musiałem śnic jakiś koszmar, gdyż ocknąłem się z silnym bólem głowy i niekontrolowanym drżeniem mięśni. Mam jednak to szczęście, że zazwyczaj nie pamiętam sennej mary. Co najwyżej tylko strzępy, ale i te szybko rozpływają się w białości dnia. To dziwne uczucie, kiedy serce niemal rozrywa płuca a w głowie zieje paniczną pustką. Niczym dziura barwy otchłani wydrążona przez upiorny rezonans snów. Kołatanie do drzwi rozbudziło zmysły i zdałem sobie sprawę, iż jestem na jawie.
Mieszkałem w starej, wiekowej kamienicy płożonej na obrzeżach miasta... w północnej Anglii. Tutejsi ludzi zajmowali się głównie handlem wyrobów tytoniowych i kawy. Tuż po roku 1960 osiedliło się tu kilku znanych lekarzy i prawników. Kilka lat później przybyło Żydów, Romów i innych mniejszości narodowych. Zamieszkiwali oni dzielnice na wschód od centrum i niezbyt udzielali się towarzysko.
Owej nocy, słysząc u drzwi wyraźny łomot przypomniałem sobie stary przesąd podług którego, godzina trzecia przed świtem jest czasem nadejścia duchów. Zapaliłem stojącą przy łóżku lampkę. Rysy mojej twarzy odbiły się w małym lusterku. Trupioblade i zmarszczone wielością niemych poruszeń. Na moment spojrzenie przykuła zegarowa tarcza. W głowie zabrzmiało rytmiczne tykanie. Monotonia czasu płynęła w odmętach nocy.
Podszedłem do drzwi i z wahaniem zerknąłem przez wizjer. Ujrzałem tam znajomą sylwetkę człowieka o wysokiej i barczystej budowie. Stał tyłem. Miał na sobie szarozielony sięgający ziemi płaszcz a spod ciemnego kapelusza wystawały mu przyprószone siwizną włosy. Tajemniczym gościem okazał się inspektor Rudolf Von Heinze. Musiał wiedzieć, że jestem w domu. W innym wypadku nie czekał by tak długo. Zwłaszcza jeśli odwiedza się kogoś o tak niestosownej porze. Skoro jednak się zjawił to raczej nie bez powodu. Dlatego też otworzyłem drzwi i postanowiłem się dowiedzieć co kryje się za kulisami tej niespodziewanej wizyty.
- Witam Profesorze Blair - powiedział niemal szeptem
- Witam - odrzekłem - co sprowadza Pana o tej porze.
- Przepraszam, że Pana zbudziłem doktorze ale pilnie potrzebuje pańskiej pomocy - jego oczy zalśniły i dojrzałem w nich płomienie grozy. Przyznam, iż zaniepokoiłem się,
- Rozumiem ale dlaczego nie przyszedł Pan wcześniej lub później za dnia ?
- To bardzo ważne i nie ma chwili do stracenia.
Poprosiłem go zatem ośrodka i podałem kawę. On spoczął na kanapie i wyciągnął z płaszcza plik kilkunastu białych kopert. Następnie położył je przed sobą na stole.
- Czy wie Pan co wydarzyło się w dzielnicy Blackmoon, jakieś kilka minut temu?
- Nie mam pojęcia.
- Tak też myślałem - ciągnął - nikt jeszcze nie wie, nikt też niczego nie słyszał.
- Proszę wybaczyć - przerwałem - ale do czego Pan zmierza inspektorze i co mają znaczyć te koperty ?!
- W dzielnicy ... popełniono morderstwo - wydusił - właśnie w tej sprawie przychodzę.
- Ale... co ja mogę mieć z tym wspólnego ?
- Wspólnego chyba nic, jednak może Pan wiele pomóc w śledztwie.
- W śledztwie ...?! - zdziwiłem się - jestem przecież, a raczej byłem lekarzem, nie pracuje już w zawodzie od ponad dziesięciu lat. Poza za tym nie znam się na kryminalistyce.
- Wiem o tym - oparł - wiem też, że nigdy nie współpracował Pan z ze służbami prawa, ale podobno zajmował się Pan w młodości grafologią.
- ... kiedy to było - westchnąłem.