Danse Macabre

52 4 3
                                    

Zaśmiałam się. Początkowo cicho chichotałam, lecz z każdą chwilą mój śmiech był coraz głośniejszy. Coraz mniej znany. Ociekający szaleństwem.

— To było takie proste. Takie proste! — gadałam sama do siebie między spazmami śmiechu.

Z kącików oczu popłynęły mi łzy. Otarłam je, lecz zaraz popłynęły następne.

"Wystarczyło po prostu spakować się i wyjść! Wyjść i nigdy nie wrócić!".

Ludzie w busie zerkali na mnie z lękiem. Niewykluczone, że uważali mnie za obłąkaną. Niewiele mnie to obchodziło. Teraz byłam wolna! Wreszcie byłam szczęśliwa!

Oparłam głowę o lodowatą szybę, czując dudnienie własnej krwi w skroniach. Przyglądałam się szarzejącemu niebu, które wypluwało z siebie białe, zimne dzieci.

"Tak samo, jak Maria... Nie! Dziecko Marii było zgniłe, ona była przegniła. Dzieci nieba są czyste!".

Białe, czyste, z niewyobrażalną gracją wirują w szaleńczym tańcu pozbawione lęku. Danse macabre. Pełne wdzięku i niewinnego piękna mkną nieustraszenie wprost w objęcia śmierci. Bo nic innego ich nie czeka na tej przegniłej ziemi.

"Czy ja też jestem jak ten płatek śniegu? Wciąż opadam, czy już leżę na ziemi, czekając na śmierć? Ja też przegniłam?".

Rozszalała się śnieżyca. Wściekła nawałnica zasłaniała piękne widoki. Nie miałam jej tego za złe. Radowała mój wzrok swym pięknem. Płatki wirowały we wściekłym chaosie, miotane przez wichurę na wszystkie strony. Choć działania wiatru wydawały się zacięte i bezlitośnie brutalne, wprowadzały jednak coś z pozoru dobrego – pewnego rodzaju odskocznię. Przedłużał żywot opadającego powoli dziecięcia nieba. Wprowadzał może i chaos, lecz był on przepięknie słodki, pociągający...

Nim się zorientowałam, zapadłam w sen. Głęboki, wyzwalający i poniekąd mroczny, albowiem śniłam o przeraźliwie długich szponach ociekających krwią, które przebijały ludzi na wylot, po czym unosiły ich ku niebu. Nie tknęły mnie, lecz chciały, abym na to patrzyła. Czułam to, podobnie jak fakt, że jestem częścią czegoś większego. Niewiele znaczącym trybikiem w ogromnej maszynie. Rdzawym płatkiem śniegu, który wiruje oraz tańczy między swymi pobratymcami i targany przez wiatr opada wprost w paszczę ognia, w którego płomieniach dokonuje swego żywota, po czym znika, na zawsze pozostawiwszy po sobie jeno wspomnienie.

Poczułam się osaczona i uwięziona. Jakby mój wewnętrzny ogień wybuchł z malutką, acz znaczną siłą. Obawiałam się go. Musiałam zamknąć go w szklanej, lodowatej kuli, by zginął w samotności. Lodowate serce to twarde i silne serce. Nie mogłam pozwolić, by wewnętrzny pożar mnie pochłonął.

Nagle ze snu wybudził mnie huk, po którym rozległ się przerażający skowyt kobiety. Do krzyku przyłączyły się inne głosy. Wszyscy zdzierali sobie gardła, jakby zgadując się, by działać mi na nerwy.

Kolejny huk. Tym razem trzęsienie busa wymusiło na mnie otwarcie oczu. Świat uległ zupełnemu chaosowi. Część pasażerów kuliła się na swych siedzeniach, niektórzy wstali i wlepiali oczy w okna po prawej stronie wozu, kilku zaś, wrzeszcząc wniebogłosy, biegało wąskim przejściem między siedzeniami, zalewając się łzami.

Zamrugałam parokrotnie, po czym strzeliłam sobie plaskacza w policzek.

"Jednak to nie sen" — pomyślałam, krzywiąc się z bólu.

— Tam, tak, TAM!!! — wrzasnął jakiś mężczyzna, wskazując pulchnym paluchem w jakiś punkt za oknem. — Widziałem TO! Widziałem!

Siedziałam na samym końcu, więc cała ta szopka wydawała mi się jeno słabym przedstawieniem teatralnym. Dwie kobiety niedaleko mnie szlochały irytująco, zalewając się łzami.

The LegionOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz